środa, 9 listopada 2016

Ujawniający się temperament

..czyli 5 miesięcy minęło




Jeszcze tak niedawno Ania przypominała bardziej bezradną kluskę niż dziecko.. teraz, z dnia na dzień, odkrywa przed nami to, co ma tam w środeczku, czym ją Pan Bóg obdarzył na starcie. To wspaniałe uczucie, móc ją poznawać, patrzeć na to jak staje się osobą, odrębną, coraz bardziej samodzielną, ale najfajniesze jest to, kiedy uda się zauważyć jej zaskoczenie, gdy sama odkryje coś nowego, np. to, że może chwycić się za stopę :D

Delegacja

To było główne wydarzenie miesiąca. Oczywiście, kiedy Marcin zmieniał pracę, jasne było, że takie sytuacje będą się zdarzać, więc mieliśmy niezawodny plan- Marcin -> Szwajcaria, Mama i Ania -> Siedlisko. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Problem pojawił się jeden i był nim transport. Ja, co prawda, jeżdżę trochę samochodem, ale raczej jestem posiadaczem prawa jazdy niż kierowcą, więc samotna podróż autem z Anią i Inką na pokładzie raczej nie wchodziła w grę. Pociąg? No był to super pomysł, bo ja uwielbiam nasze Polskie Linie Kolejowe, ale znów, z psem i dzieckiem.. średnio, no oczywiście plus bagaże. Ostatecznie znalazała się dobra dusza, która pojechała z nami samochodem i miała kontrolę nad tym co ja wyprawiam za kółkiem i służyła pomocną dłonią, kiedy trzeba było chociażby zasłonić Ani pieluszką słońce. Podróż wiec minęła nam bez problemów i w miłej atmosferze.
Ania w nowej rzeczywstości odnalazła się lepiej niż się spodziewałam. Przyjechała jak do siebie i tak samo się zachowywała przez cały pobyt u dziacków. Podbijała oczywiście wszystkie serca odwiedziających nas gości. Zaliczyła nawet wiztę u babci w przedszkolu :) Jedyny problem jaki się pojawił, to trudności w wieczornym zasypianiu. Czasem zasnęła ładnie, ale po godzinie się budziła i kończyło się usypianiem na rękach, albo od razu płakała zaraz po włożeniu jej do łóżeczka i finał był taki sam.
W międzyczasie miałam urodziny więc dostałam wychodne. Nie żeby jakoś daleko, bo do cioci Kasi na domówkę, ale zawsze to wyjście bez dziecka. Podobno Ania była bardzo grzeczna, dziadkowie ją nakarmili, wykąpali i położyli spać, a ona jak na "wersję eksport" przystało, zasnęła w kilka minut. Ja bawiłam się świetnie, niestety bez alkoholu, no bo trzeba było wrócić na karmienie. Trafiłam spowrotem w idealnym momencie, bo zdążyłam spytać tylko mamę jak było i Ania obudziła się na mleczko. Wziełam ją do siebie do łóżka, patrzyłam jak je i dopiero do mnie dotarło jak bardzo się za nią stęskniłam przez te kilka godzin. Nie było tak, że ciągle o niej myślałam, choć sms-y od mamy o "postępie" czytałam z wielką radością, ale jak leżała obok mnie taka spokojna, czułam, że jej też mnie brakowało.

Motoryka

Kiedy byłyśmy w Siedlisku i Ania bawiła się "ciocią Doriską", ja miałam chwilkę wytchnienia i po coś szłam na górę. Nagle dobiegł mnie donośny głos cioci "Aaa, Gosia obróciła się". Kiedy dobiegłam oczywiście było już po wszystkim. Jak zwykle, kroki milowe odbywają się bez obecności mamy.. Faktycznie potem zrobiła to jeszcze raz i wylądowała na plecach :) Myślę, że jest to spowodowanym tym, że stara się podnosić na przedramionach, a że ma jeszcze dość słabe rączki i jedną silniejszą od drugiej, to po prostu się przechyla, nie mogąc udźwignąć swojego ciężaru. Bardzo ją to cieszy, ale nie umie tego powtórzyć świadomie. Kiedy na Skype zadzwonił tata, czekaliśmy z pół godziny aż zademonstruje swoją nową umiejętność, ale nic z tego. Marcin musiał uwierzyć nam na słowo. Poza tym oczywiście chce siadać. Staramy się jak możemy żeby ją od tego odwieźć. Średnio nam się niestety udaje, bo ona tak się cieszy jak się uda więc pokusa jest duża.
Pewnie trzyma już zabawki, ogarnia powoli, że to ona powoduje grzechotanie, choć jeszcze dość często wali się w głowę :P

Rozszerzamy dietę 

Tak, wiem.. u dzieci karmionych piersią, dietę należy rozszerzać kiedy ukończą 6 miesiąc życia.. No ale jak ja mam nie dać dziecku "ludzkiego" jedzenia, jak ono jest takie zainteresowane tym co my jemy i aż się trzęsie ze szczęścia na widok zbliżającej się do niej łyżki?
Na początku dawałam jej do oblizania łyżkę od tego co my jedliśmy, czyli np. kremu z warzyw, ale zaczęła domagać się więcej. W ruch poszły więc słoiczki "moja pierwsza łyżeczka". Zjada może łyżeczkę dziennie i więcej oczywiście jest na jej buzi (całej), no bo oczko jeszcze głodne i czółko itd, itd. Cieszy się przy tym niezmiernie. Otwiera buzię, kiedy widzi łyżkę, a już najbardziej smakuje jej kaszka. Pan doktor kazał powolutku wprowadzać gluten więc robię jej 1/4 porcji składającej się w 1/3 z kaszki z glutenem i w 2/3 z ryżowej. Wsuwa aż jej się uszy trzęsą. Nie zaliczyliśmy żadnej wysypki czy jakichkolwiek innych oznak uczulenia :) Wyjątkiem, jeśli chodzi o jedzenie warzyw jest brokuł, który jest absolutnie NIEJADALNY!


Nowe dźwięki

Przynajmniej coś daje mi pewność, że jest to MOJE DZIECKO. Jest prawie tak głośna i rozgadana jak ja. Marcin kiedyś mnie spytał, czy wiem po kim ona to ma. Ja z dumą odpowiedziałam, że po mnie, po czym mój mąż powiedział "ty jesteś taka rozchichrana?". Widać jego mózg musiał to wyprzeć żeby mógł ze mną wytrzymać na co dzień.
Tak więc Anna codziennie zaszczyca nas nowymi dźwiękami, coraz to wyższymi i głośniejszymi. Czasem staje się aż tak głośna, że słuchawki taty zamiast wygłuszać płacz (bo z takim zamiarem je kupił) wygłuszają głośny śmiech, a w filmie trzeba włączyć napisy, bo nic nie słychać.



czwartek, 13 października 2016

Szybko, krótko i na temat SZCZEPIENIA

Dziś niezwyczajnie, bo dość krótko :) 

 

 

We wtorek mieliśmy trzecie już szczepienie. Poprzednie dwa razy minęły bez żadnych powikłań. Ania, co prawda, miała ostatni mały stan podgorączkowy, ale bardzo krótko (kilka godzin). Na to szczepienie wybraliśmy się więc na pewniaka, że już nic złego nam się później nie może wydarzyć, a największą trudnością będzie przeżyć ból (zarówna Ania jak i mama).
Ania była dzielna, mama troszkę mniej. Dowiedziałyśmy się w gabinecie ciekawych informacji, np. takiej, że Córa wcale nie ma nadwagi, co więcej, mieści się akurat w środeczku, więc poprzednia PANI DOKTOR niepotrzebnie nas nastraszyła. Myślałam, że ta wiadomość będzie hitem dnia. Jednak wszystko niedługo miało się zmienić.

Jak tylko wróciłyśmy, Ania od razu poszła spać, choć nie była to jej godzina drzemki. Spała tak i spała i spała.. No cóż, pewnie tego potrzebuje- pomyślałam. Kiedy w końcu się obudziła, nie była w zbyt dobrym humorze. Trochę "pomędziła" i znów poszła spać. Wstała kiedy przyjechał Marcin i miała już stan podgorączkowy.
Poszliśmy sobie na spacer, na którym znów leciały jej powieki. Jak wróciliśmy to nawet chwilkę się powygłupiała, ale nie chciała nic jeść. Dość wcześnie za to wykazywała już chęć nocnego spania, więc lu ją do wanny. Tam zabawa jak zwykle na całego, później chwila pielęgnacji z tatą, a przy tym niespotykana cisza. Zazwyczaj albo się chichrolą w niebogłosy, albo po prostu już marudzi. Tym razem nic. Zainteresowało mnie to i poszłam zobaczyć co się u nich dzieje. Marcin trzymał Anię na rękach, a ona wyglądała jakby była nieobecna. Nie wyglądało to ani znajomo, ani dobrze. Sprawdziliśmy jej temperaturę. Na czole 38,2, na skroni 38,5. Co robić?!

Troszkę paniki oczywiście się wkradło. Ja trzymałam ją przy piersi, Marcin jedną ręką sprawdzał w necie co z tym fantem począć, a drugą szukał ulotki od paracetamolu. Wyczytał jednak w swoim piekielnym urządzonku, że do 38,5 nie należy jej zbijać, a jeśli jest większa to robić okłady zimną pieluszką na kark. Nie podobał mi się ten pomysł ale okej. Kolejne mierzenie: 38,5 na czole, na skroni 39! No teraz to już się żarty skończyły. Ja bym tam od razu zaaplikowała jej czopek ale Marcin był nieugięty. Przytaszczył miskę z zimną wodą, zamoczył w niej pieluchę i taką lekko odciśniętą przyłożył Ani na kark. Ta w płacz, ja cała zalana wodą. No super.. Odcisnęliśmy materiał ale dziecka już się nie udało uspokoić i darła się tak, że pewnie babcia w Lublinie ją słyszała. Po chwili szamotaniny temperatura zaczęła spadać. Nie wiem czy za sprawą naszych zabiegów, czy po prostu sama z siebie. Powolutku, powolutku znów dotarliśmy do 38.

Położyłam ją do łóżeczka, a ona od razu zasnęła. Usiedliśmy na naszym łóżku w sypialni niczym trusie i nasłuchiwaliśmy co dzieje się za ścianą. Oboje, najpierw bladzi z przerażenia, zaczynaliśmy powoli odzyskiwać kolory. Z minuty na minutę zaczynało się robić coraz spokojniej. Sprawdziłam jej jeszcze raz temperaturę: na skroni 38 ale na czole tylko 37,7. Jest dobrze! Zadowoleni i spokojni zaczęliśmy omawiać sytuację. Co było dobrze, co źle itd. Po jakiejś godzinie położyliśmy się spać, ale ja ustawiłam budzik na "za 30 minut", żeby skontrolować temperaturę. Nie zdążyłam nawet zasnąć, a Ania zaczęła płakać. Temperatura znów rosła..

Marcin pogrążony w krainie marzeń, a tu walka z gorączką. Po godzinie skakania, budzenia się, płaczu i dreszczy postanowiłam jednak podać jej lek. Dostała dwa czopki z paracetamolu (po 50mg) i po 10 minutach temperatura zaczęła spadać, by po pół godzinie całkowicie się ustatkować. Ania spała jak aniołek aż do samego rana. Obudziła się co prawda znów ze stanem podgorączkowym, ale ten minął po kilku godzinach.

Nie wiem co mogło być przyczyną takiej reakcji jej organizmu. Nigdy wcześniej tak nie reagowała na szczepienia. Podejrzewam, że bezobjawowo gdzieś jeszcze walczyła z wirusem, który panoszył się w poprzednim tygodniu u nas w domu i niezauważony przez PANIĄ DOKTOR dał w połączeniu ze szczepionką taki skutek. Mam tylko nadzieję, że nie zepsułam tym paracetamolem całych jej wysiłków poświęconych na wytworzenie przeciwciał i zniszczenie wirusów ze szczepionki..

No ładnie.. miało być krótko.

czwartek, 6 października 2016

Re-re, Kum-kum

..czyli nasze pierwsze testowanie z DUMELEM

Zaczęło się niewinnie, bo od wysłania zgłoszenia :) Już po kilku dniach przyszedł
e-mail z informacją o tym, że zostaliśmy wybrani do testów zabawki. Bardzo mądrze rozwiązana sprawa, bo spytano nas czy posiadamy już jakąś zabawkę tej firmy, żeby się nie powtórzyć. My akurat nie kupujemy Ani zabawek i nie ma ich ona zbyt wiele, więc nie było z tym żadnego problemu, ale na samym wstępie zrobiło to na nas fajne wrażenie :)

Po kilku tygodniach, wracając z zakupów napotkałyśmy na ganku niedużą paczuszkę, oklejoną logiem DUMELA :) Od razu ją otworzyłyśmy a tam.. wieeelkimi, zielonymi oczami, łypała na nas zielona żabka. Pierwsza myśl- super kolor, akurat do pokoju Ani.





Już dawno, dawno nie rozpakowywałam zabawki, więc i mi spawiło to wielką radość. Zdecydowanie większą niż mojej córce, bo ta tylko patrzyła z zaciekawieniem na mamę i fruwające dookoła strzępy kartonu.. aż w końcu udało mi się uwolnić żabencję z więzienia.. i zaczęłam się zastanawiać do czego to służy :) Ania od razu znalazła dla niej zastosowanie.



Pozbierałam kawałki pudełka z podłogi i zaczęłam się przyglądać. Wywnioskowałam, że najpier, kiedy dziecko jest jeszcze malutkie, przydatny będzie rzutnik gwiazdek i melodyjka do zasypiania. Później starszak bojący się ciemności lub po prostu szukający w nocy drogi do łazienki, może posłużyć się tą samą zabawką jako latarenką, bo została wyposażona w wygodny uchwyt- za to wielki PLUS. A skoro już o plusach mowa:

PLUSY

  • Jak już wcześniej wspomniałam zabawka rośnie razem z dzieckiem,
  • solidne wykonanie, brak niebezpiecznych elemntów (małych bądź ostrych),
  • piękny, żywy kolor,
  • możliwość wyboru muzyczki lub odgłosów natury,
  • nieagresywne, zmieniające się barwy światła,
  • zmieniające położenie projektowane gwiazdki,
  • możliwość włączenia samego projektora bez dźwięku i odwrotnie,
  • możliwość regulacji głośności dźwięku,
  • możliwość zmiany melodii po naciśnięciu oczu żabki (czego odkrycie zajęło mi prawie dwa miesiące),
  • możliwość ustawienia samodzielnego wyłączenia się po 15 lub 30 minutach (Ani wystarczy 10),
  • praktyczny stojaczek.

MINUSY

  • Dźwięk mógłby mieć jeszcze jeden, niższy poziom głośności.

Jak już wspomniałam Ani wystarczy 10 minut ze swoim "kumatym" przyjacielem i odpływają razwm w krainę snów :) Na potwierdzenie przedstawiam dowody. 







środa, 5 października 2016

Co do ręki, to do buzi..

..czyli 4 miesiące za nami 


Fot.: Grzegorz Smolarski 

 Lato powoli się kończy.. kiedy minęło? Nie mam pojęcia. Przecież Ania urodziła się na wiosnę.. Kiedy minęła wiosna? Tego w ogóle nie zauważyłam. Pamiętam kwitnące bzy, pierwsze spacery, kilka upalnych dni, ale to wszystko. Ten rok jest wyjątkowy, bo wszystko kręci się wokół naszej córki.

Chrzest

Wszystko super.. ale następny obiad robimy w restauracji :)
Planując tę uroczystość chcieliśmy żeby była ona bardzo kameralna. Żeby chodziło przede wszystkim o ten piękny sakrament, a nie obiad czy prezenty. Postanowiliśmy zaprosić tylko najbliższą rodzinę. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest nas kilkanaście osób i to większość przyjezdna. Z tradycyjnego "obiadu po kościele" zrobiło się kilka dni biby, bo był to akurat długi weekend. Gdyby nie pomoc rodziców, ale głównie moich sióstr, nie mam pojęcia jak bym to ogarnęła. Szaleństwo jakie się wkradło w te dni, najprościej można zobrazować myślą, która dopadła mnie w kościele: "nie włączyłam piekarnika- mięso będzie zimne".
Sama ceremonia była piękna, bo odbyła się po Mszy i przez to było bardzo kameralnie. Ania wszystko znosiła z pokorą i niemałym zniecierpliwieniem, bo dopóki nic się nie działo, marudziła i domagała się poważnego traktowania, tj. spionizowania postawy, żeby mogła wszystko oglądać (bo przecież jest już prawie dorosła), a jak jakiś noworodek na leżąco. Kiedy zaczęło się zamieszanie i w końcu ktoś w osobie księdza się nią zainteresował, z zaciekawieniem śledziła każdy jego ruch i bardzo jej się obrzęd podobał :)
Po części oficjalnej pozwalała się nosić, przytulać, całować wszystkim zainteresowanym, a ja w tym czasie mogłam się zająć obiadem, który i tak został podany w niecodziennej formie, bo najpierw wjechał rosół, potem ciasto i dopiero później drugie danie :)
Ogólnie było spoko, ale drugi raz na pewno będzie w restauracji. Ciasto i reszta atrakcji później w domu, ale byłaby to super wygoda, gdybym to nie ja musiała zajmować się wtedy mięsem :)

Mama u dentysty

No i stało się,, ukruszył się ząb i trzeba było na cito pojawić się u mojego "ulubionego" lekarza. Z polecenia skierowałam się w głąb Wrocławia, a tu niespodzianka- to całkiem na drugim końcu miasta. Miało mnie nie być godzinę, nie było mnie dwie. Wiedząc, że wyrobię się między jednym a drugim karmieniem, nie ściągałam mleka, ani nic z tych rzeczy. Zdążyłam na styk. Niestety, kiedy tylko otworzyłam drzwi, uderzył mnie dźwięk dziecięcego płaczu, a po chwili pojawił się Marcin z Anią na rękach i tak zrezygnowaną i przerażoną miną, że trudno mi to będzie kiedykolwiek zapomnieć. Na początku trochę się przestraszyłam, ale przecież nie zostawiłam jej z nikim obcym, tylko z jej własnym, osobistym, prywatnym OJCEM. Mój mąż nie był zachwycony, ale był bardzo dzielny. Musiał się chwilkę wyciszyć, ale ogólnie spisał się bardzo dobrze :) Dziecko było czyściutkie, miało suchą pieluszkę. Czego chcieć więcej? :)
Na szczęście znalazłam innego lekarza 5 minut drogi od domu, a że ząb wymaga dłuższego leczenia niż myślałam, taka sytuacja TATA-CÓRKA na pewno jeszcze nie raz się powtórzy- będę dawać znać.
Swoją drogą, wizyty w gabinecie stały się mniej straszne :) Każda chwilka bez urwisa to niemały prezent. Można sobie porozmyślać, odpocząć. I to wszystko bez wyrzutów sumienia :D

Pogadanki- zaczepianki

Już teraz widzę w niej sporo podobieństw do "mamusi" :) Między innymi jest to niezliczona ilość dźwięków jakie z siebie wydaje w ciągu dnia. Do niedawna cieszyliśmy się jak głupi z każdego jej jęknięcia. Teraz czasem już mamy dość. Zdarzyło nam się ostatnio, że od kiedy Marcin wrócił z pracy (około godziny 16) tak do samego zaśnięcia gadała jak szalona. Niczego od nas nie potrzebowała, więc wykorzystaliśmy ten czas na relaks i jeden odcinek "Orange is the new black" ale oczywiście z napisami, bo córa nadawała jak szalona :) Potem mała przerwa na karmienie i dalej to samo. Gadała tak aż się zmęczyła i zasnęła.
Czasem, kiedy coś wspólnie gotujemy, zaczepia mnie jeśli zbyt długo na nią nie patrzę. Rozśmiesza mnie to strasznie. Niesamowite jest to jak ona szybko się zmienia i z małej, średnioogarniętej kluski powstaje człowiek, który ma już swoje potrzeby towarzyskie :) Myślę, że będziemy dobrymi koleżankami jak już trochę podrośnie. Tylko jak to zniesie Tata?? Dwie takie gaduły- współczuję :D

Kłopoty z zasypianiem

Ania od zawsze bardzo ładnie zasypiała. Niestety od niedawna zdarza jej się coraz częściej jęczeć i kręcić się w łóżeczku mimo tego, że jest bardzo zmęczona. Na początku myślałam, że po prostu nie jest zmęczona, a potem, że jest za bardzo i już nie ma siły zasnąć. Prawie codziennie kończyło się to wyciągnięciem jej z łóżeczka, przytuleniem i ululaniem z bujanym fotelu. Niestety odkładałam ją jak już całkiem zasnęła, a wolałam tego nie robić. Chciałam, żeby zasypiała sama. Z ratunkiem przyszła nam zabawka, którą miałyśmy okazję przetestować. Na recenzję zapraszam tu.

Szczepienie

Kiedy Maluch się urodził, ustaliliśmy z Marcinem, że na szczepienia i inne tego typu "atrakcje" będzie z nią chodził on. Wyczytałam gdzieś kiedyś, że Tata kojarzy się dzieciom z bezpieczeństwem, odwagą i siłą. Nie mogłoby być w takim razie lepszego wsparcia przy znoszeniu bólu ukłucia. Udało nam się to przy pierwszym szczepieniu (ja stałam obok i ukradkiem ocierałam łzy), a Marcin dzielnie wspierał Anię a potem ją utulił, a ona zaraz się uspokoiła. Tym razem Marcin był w pracy i nie dało się już ustawić tak szczepienia żeby zdążył wrócić, tak więc to mi przypadł ten wątpliwy zaszczyt.. Ania płakała praktycznie od samego badania, a ja nie umiałam jej uspokoić. To było straszne. Z trudem się powstrzymywałam, żeby sama się nie popłakać. Trudno jej było nawet podać szczepionkę doustną, bo Pani pielęgniarka bała się, że Ania się zakrztusi. No STRASZNE! Nikomu nie polecam.
Z bardziej technicznych spraw, też napotkała nas trudność. Zdecydowaliśmy szczepić ją szczepionką 5w1. Pierwsza szczepionka nazywała się PENTAXIN, niestety, kiedy przyszło do kupna drugiej dawki okazało się, że nigdzie już je nie ma, że chwilowo wstrzymano produkcję i trzeba było kupić INFANRIX. Oczywiście spytałam o to naszą pediatrę i powiedziała, że teoretycznie wolno tak je zamieniać ale oczywiście byłoby bezpieczniej tego nie robić. Ostatecznie została zaszczepiona INFANRIXEM. Mam nadzieję, że nie zrobiłam jej tym krzywdy. Po szczepieniu jeden dzień pomarudziła i miała niewielką gorączkę po raz pierwszy. Zobaczymy co będzie przy kolejnej.







poniedziałek, 19 września 2016

Ooo.. co to? Tak! To moje rączki..

..czyli wspólnie spędzony trzeci miesiąc


50 babci

 Cóż to była za impreza.. ale od początku. Najpierw podróż, która ubiegła nam w ciszy i spokoju :) Ania razem z Inką spały na tylnej kanapie, a my w końcu mieliśmy czas żeby pobyć tylko we dwoje. Lubię podróżować z moim mężem. Z racji, że do każdych rodziców mamy kawałek w jedną bądź drugą stronę, a do niedawna we Wrocławiu nie mieliśmy żadnej rodziny, dużo czasu spędzaliśmy w samochodzie i nie było to złe. Wiadomo, życie pędzi czasem z zawrotną prędkością, a tu przydarzała się okazja do spędzenia ze sobą i tylko sobą kilku godzin, obgadania bieżących spraw, zrobienia planów na przyszłość bliższą bądź dalszą. Na szczęście, od kiedy mamy dziecko, praktycznie nic się nie zmieniło (w trakcie podróży oczywiście), bo jeśli chodzi o pakowanie, to już całkiem inna historia. Powiem tylko, że kiedy zmienialiśmy samochód, jak zobaczyłam rozmiary naszego bagażnika, stwierdziłam, że z łatwością można by spakować tam pół domu.. hmm.. życie to bardzo szybko zweryfikowało i okazało się, że mieścimy się na styk.
W domu (u rodziców) oczywiście nie małe zamieszanie, bo trzeba zrobić imprezkę na ponad 20 osób :) Na szczęście w kupie siła i daliśmy sobie radę. Ania też była bardzo grzeczna, choć pierwszego dnia troszkę dała nam popalić pierwszy raz, co nas odwiodło od planu zabrania jej na wesele na mazury. Była niespokojna, nie mogła się wyciszyć i zasnąć, co skutkowało marudzeniem i płaczem. Znalazł się na nią sposób w postaci chusty i tak przyklejone do siebie przetrwałyśmy dzień pierwszy, a potem było już tylko lepiej.
Całą imprezkę skradła jubilatce :) Miałam super czas, bo wszyscy chcieli ją nosić, a synowie moich kuzynek (najstarszy z 10 lat, najmłodszy koło 3) przejęli wózek i nianię i Anka z głowy :P Nasza córa zaskoczyła wszystkich , bo towarzyszyła ostatnim gościom, a później grzecznie poszła spać. Bałam się, że może się przez to rozregulować, ale nic takiego się nie stało.

Katar

Dopadła nas pod sam koniec tego miesiąca. Niby nic strasznego, a jednak takiej swojej reakcji się nie spodziewałam. Pisałam o tym wcześniej, więc nie będę się powtarzać, daję odnośnik na górze :) Miłej lektury..

Zauważa zabawki

Powolutku coś zaczęło się dziać chyba w tej małej, niepozornej główce. Zaczynały ją intrygować przesuwające się przedmioty. Do tej pory bardzo bała się maty edukacyjnej. Teraz chwilkę potrafi się nawet zainteresować jakimś kolorowym, zwisającym przedmiotem. Było to bardzo pomocne przy inhalowaniu, bo można ją było troszkę zabawić. Oprócz tego, bardzo lubi kiedy jej śpiewam. Nie wiem czy ma już swoje ulubione piosenki, ale mam wrażenie, że na jedne reaguje większym zainteresowaniem niż na inne. Wykańcza to już Marcina, bo ileż można słuchać o krasnoludkach.. ale jest bardzo dzielny. Kupił sobie w castoramie słuchawki i zakłada jak Ania płacze, albo jak spiewam.

Zaczyna siadać

Jak mnie to zaskoczyło. Zaczęło się, kiedy leżała u mnie na kolanach i siedziałyśmy przy stole. Spokojnie sobie rozmawiałam, a tu nagle moja córa się spięła i usiadła! Nie mam pojęcia jak to się stało. Siad trwał może ze dwie sekundy i zaczęła się kiwać na boki. Potem próbowała tego jak tylko układałam ją w ten sposób na swoich kolanach, więc musiałam zaprzestać takich "operacji", bo ma jeszcze zbyt slabe mięśnie pleców, by siadać i utrzymać się w prawidłowej pozycji. Do dziś robi to przy pierwszej okazji, która jej się nadarzy. Podobno nie można dziecku w takim rozwoju przeszkadzać, bo widać jest na to gotowe, ale nie można też jej do tego zachęcać ani zmuszać, np. obkładając ją poduchami.

Zdrowy brzuszek

Koniec z dyschezją !! :D Brzuszek już nie boli, kupki są prawidłowe. Nic tylko się cieszyć. Niestety, nasze dziecko nie umie zrobić cichej kupki. Zawsze wie o tym cała wieś. Myślę, że mogłaby stanąć w konkursie na najgłośniejsze bąki ever i miałaby spore szanse na wygraną :) 

Tata przejął kąpanie 

Od niedawna mam całe pół godziny tylko dla siebie!! Tata ostatecznie przejął rytuał kąpania. Nie wiem jak oni tam sobie radzą, ale brzmi to satysfakcjonująco. Chichrolą się w niebogłosy. Dziecko też nie wygląda na niedomyte więc jest okej. Czasem jak coś tam jednak zostanie po kąpieli, to mama rano domyje po cichutku i wszyscy są zadowoleni :) Lubię patrzeć jak Marcin i Ania spędzają razem czas i się poznają. Myślę, że to jedyna droga, zęby zawiązała się między nimi więź, którą będą mogli później pielęgnować. W przeciwnym razie, nie będą mieli o czym rozmawiać, kiedy Ania dorośnie.


czwartek, 18 sierpnia 2016

Śmiechy- KICHY

Czyli o pierwszym katarze w naszym domu



Trzeci miesiąc życia Ani upłynął nam nad wyraz spokojnie. Nie żeby bez przygód, ale na pewno nie w jakimś amoku :) Główną atrakcją była wizyta w Siedlisku, bo Babcia Tereska akurat hucznie obchodziła pół wieku spędzone na tym ziemskim padole. Pogoda dopisywała aż do pewnego popołudnia, kiedy to złapała nas chłodna, letnia ulewa. Starałam się zasłonić Anię jak się tylko dało i myślałam, że ten fakt przejdzie bez echa. Imprezka się udała, potem były urodziny taty- też udane. Nadszedł czas powrotu i kiedy tylko ojciec opuścił dom w celu zarabiania na ten cały cyrk :P Anulka zaczęła podejrzanie wyglądać, sapać i troszkę marudzić, a kiedy obudziła się z drzemki diagnoza była jasna- KATAR!
No niby nic strasznego. Co tam dla nas taki katar. Przecież już nie raz miałam z nim do czynienia i wiedziałam, że to tylko taki groźnie wyglądający pozer. Nie wolno go całkowicie olać, bo niedoleczony może powodować już poważniejsze chróbska, ale jak występuje w pojedynkę, to łatwo mu dać radę. Najlepiej po prostu dbać o higienę małego, zatkanego noska i czekać aż przejdzie. Wszystko super, ale..

Panikarska wizyta u lekarza

Nie wiem czemu to zrobiłam. Przecież byłam przygotowana na katar, wiedziałam czego i jak użyć. Niestety widok mojego męczącego się dziecka rozdzierał mi serce, choć ona i tak świetnie to znosiła. Już drugiego dnia popędziłam więc na sygnale do przychodni, bo wydawało mi się, ze mi dziecko umrze jeśli tego nie zrobię, a pan doktor na pewno przepisze cudowną tabletkę, po której Anuli w ciągu godziny zrobi się lepiej. No niestety.. nic takiego się nie stało. 
Pan doktor faktycznie pobadał Malucha bardzo dokładnie. Sprawdził jej temperaturę w obu uszkach, obejrzał gardło, zajrzał do nosa, przeanalizował wygląd skóry. Pomierzył, popukał i już wiedział: "Katar, nic więcej. Nic tu Pani nie przyspieszy".  Zalecił robić to co robiliśmy do tej pory i ponad to częściej karmić. Dlaczego? A no dlatego, że przy przełykaniu udrożniają się drogi oddechowe i niweluje to tak zwaną "sapkę" w efekcie pomagając Ani oddychać. Przy okazji zostałam pouczona o wieeeeeelkim oknie rozwojowym i wielu rzeczach, o które nie pytałam i nie prosiłam, ale posłusznie siedziałam i potakiwałam. Wychodząc zaczęłam odliczanie.. JESZCZE SZEŚĆ DNI.


Na domiar złego 

Zachorował też nasz SUPERTATA :( a jak powszechnie wiadomo, katar jest dla mężczyzny wielkim cierpieniem. Podobno ból porodowy, prawie jest w stanie uświadomić kobiecie jak czuje się mężczyzna podczas kataru, także nie są to przelewki. Nasz Tata był nad wyraz dzielny, co jednak skutkowało tym, że ja już na chorowanie nie mogłam sobie pozwolić, bo miałam w domu mały szpital. Marcin został przykuty do łóżka przez L4, więc sprawa niewątpliwie była poważna. 


Jak sobie poradziliśmy?

Zanim jeszcze Ania pojawiła się na świecie, jej apteczka została zaopatrzona w zestaw awaryjny. Znajdowała się w nim między innymi woda morska z sprayu, aspirator do nosa (napędzany odkurzaczem) i maść majerankowa. Po drodze pojawił się także inhalator. Pan doktor co prawda powiedział, żeby go przy katarze nie używać, ale ja zaobserwowałam po nim poprawę i pogorszenie, kiedy z niego zrezygnowaliśmy, więc robiliśmy trzy inhalacje dziennie przez te cztery najgorsze dni. Musieliśmy też dokupić inny glutociąg (coś czego nie znoszę, bo mam jeszcze traumę po nianiowych przygodach) z ustnikiem. Ciężko bowiem ciągnąc ze sobą odkurzacz do lekarza albo na spacer. Katarzysko zaczęło odpuszczać po pięciu dniach, by po dziewięciu zniknąć na dobre. 


Zaskakujące samopoczucie Ani 

Tak właśnie wygląda chora Ania :)

To dziecko w ogóle nie wyglądało na chore. Oprócz tego, że słychać było, że oddychanie jest utrudnione, to nikt by nie powiedział, że coś jej jest nie tak. Nawet na wizycie tak się hihroliła z powodu okularów lekarza, że czułam się jeszcze bardziej jak rozhisteryzowana matka. Tylko jednej nocy nie dała mamie pospać, bo obudziła się cztery razy zamiast dwóch, no i oczywiście odsysanie glutów też nie należało do jej ulubionych czynności. Płakała i kręciła głową, ale kiedy tylko odkurzacz milkł, znów zanosiła się śmiechem. Bardzo dużo spała w dzień. Widać było, że potrzebuje odpoczynku. Z obawy przed uduszeniem, kładłam ją na każdą drzemkę do jej łóżeczka, bo tam był monitor oddechu, co niestety poskutkowało tym, że prze kolejnych kilka dni (już po katarze) miała problem z zasypianiem na dzienne drzemki gdzie indziej niż w swoim łóżeczku. Na szczęście już wszystko wróciło do normy. 


Środki bezpieczeństwa 

Będąc nianią Luzaka (syna pani doktor), przy najmniejszym nawet katarze u dorosłego, zostawały włączane wszelkie środki ostrożności, np. maseczki jednorazowe. Wtedy strasznie tego nie lubiłam, utrudniało mi to pracę i ogólnie mnie to wkurzało. Rozhisteryzowana, przewrażliwiona baba- myślałam. Kiedy rozchorował się Marcin, nie wiedziałam jak uchronić Anię przez zmutowanymi już zarazami. Pobiegłam więc do apteki i zakupiłam cały zestaw takich maseczek. Nie użyliśmy ani jednej, ale już wolę to (jeśli będę chora ja lub Marcin) niż patrzenie potem przez tydzień jak moje Maleństwo się męczy- OTO MOJA PIERWSZA OZNAKA MATCZYNEGO DZIWACTWA. Coś tak czuję, że mam niemałe skłonności. 


sobota, 23 lipca 2016

Zmiany, zmiany...

...czyli o tym jak nam minął drugi miesiąc w swoim towarzystwie

 


Wizyty dziadków

Kilkugodzinne wizty znajomych stały się już w tym miesiącu "normalką". Przyszedł też czas w końcu na dziadków, a że i jedni i drudzy mieszkają daleko, to były to wizyty kilkudniowe. Wyzwanie nie tylko dla Ani, ale też dla Mamy i Taty, bo dom trzeba jakoś ogarnać przed przyjazdem gości, a przy małym dziecku na niewiele rzeczy jest czas. Na szczęście nasza córcia dała nam dwa dni bezwględnego bycia grzeczną i udało się opanować ten armagedon :)
Ania dziadkami była zachwycona i bardzo dobrze zniosła inną sytuację. Miała oczywiście niewielkie kłopoty z zaśnięciem, ale nie dawała się bardzo we znaki, także można było położyć ją spać i jeszcze godzinkę lub dwie poświęcić na "imprezkę dorosłych". Myślę, że główną tego zasługą była zmiana tylko ludzi dookoła, a nie całego otoczenia.

Pierwsza wielka podróż

Jeśli mowa o zmianie otoczenia.. tu już było troszkę więcej problemów, ale też myślę, że nie możemy narzekać. Noce przesypiała pięknie, z zaśnięciem bywało różnie, ale zawsze się udawało. Podróż samochodem też nie była dla niej problemem. Kiedy byłam jeszcze w ciąży, często rozmawialiśmy o tym i staraliśmy się przewidzieć jak będą wyglądać nasze podróże kiedy już będziemy mieli dziecko. Powiem szczerze, że wtedy żadne z nas nie odważyło się opisać tej sytuacji, która ma teraz miejsce, bo baliśmy się, że nastawimy się na niemożliwe. A jednak.. Ania uwielbia jeździć. Głównie śpi albo przygląda się światu. Tylko raz płakała i to w dodatku bardzo krótko :) Ciekawe jak długo potrwa taka sielanka..?

Szczepienia 

Ustaliliśmy, że na szczepienia, w miarę możliwości, będzie zabierał ją Marcin. Tata to jednak tata- to on kojarzy się z byciem dzielnym. Nasze pierwsze samodzielne szczepienie nie obyło się oczywiście bez niespodzianek organizacyjnych, do których te Tomczaki mają wyjątkowy talent.
Najpierw przyszło nam wybrać jakimi szczepionkami potraktujemy Anię. Po długim namyśle i wielu konsultacjach zdecydowaliśmy się na 5w1, pneumokoki i rotawirusy. Potem przyszedł czas na wybranie apteki, która nam je sprzeda po najbardziej okazyjnej cenie. W wyścigu wygrała apteka SILESIA. Za cały komplet zapłaciliśmy 622zł.. ale nie bez przygód oczywiście.
Najpierw, kiedy miałam z Anią jechać po szczepionki, a zaraz potem na szczepienie, zepsuł się samochód.. no to klapa. Jak udało się umówić drugą wizytę i Marcin specjalnie grzał przez pół miasta do apteki, to się okazało, że na te szczepionki trzeba mieć receptę, co nie przyszło nam do głowy.. klapa numer dwa. W końcu udało się uzyskać potrzebne świstki, ustalić kolejny termin w przychodni i kupić szczepionki.. HURA!
Pojechaliśmy całą trójką. Pani doktor zbadała Anię i padła decyzja- szczepimy. Ja się odsunęłam, bo coś przeczuwałam, że nie zniosę tego najlepiej. Na pierwszy rzut poszły rotawirusy (doustnie, w dodatku bardzo słodkie). Ania wyglądała na w niebo wziętą :) Potem było gorzej.. Trzy bolesne ukłócia. Płakała, mi łzy tak się cisnęły do oczu, że rozważałam wyjście z gabinetu. Marcin był bardzo dzielny. Starał się ją zabawiać, a po wszytskim mocno przytulił a ona natychmiast się uspokoiła, odbarzając pielęgniarkę nienawistnym, a wręcz zabójczym spojrzeniem. Od razu dostaliśmy kolejny termin szczepienia.. ale czy to się uda?

Czas dla rodziców

Na pierwszą randkę wypuścili nas rodzice Marcina będąc u nas w odwiedzinach. Poszliśmy na kolację, a ja przysięgłam sobie nie dzwonić.. i nie zadzwoniłam :) Wychodząc zostawiliśmy im szczegółowe instrukcje i wyszło to zaskakująco dobrze. Ania nawet zrobiła kupę (a miała z tym problem, więc babcia postanowiła jej pomóc) obsrywując wszystko dookoła czyli siebie, kanapę, podłogę i oczywiście zatroskanych dziadków. Radości podobno było przy tym co niemiara :) Potem było wyjście na festiwal piwa, co nie było najlepszym pomysłem dla matki karmiącej, bo wszyscy delektowali się lokalnymi specjałami a ja.. o wodzie.. jak zwierzę.. :( Anią zajmowała się wtedy Doris (moja najmłodsza siostra) i byłam o nią nawet spokojniejsza niż jak wychodziliśmy na kolację. Dziewczyny świetnie sobie poradziły, mimo małej rozpaczy, którą urządziła nasza córka. Ostatnim razem wyszliśmy do kina, zostawiając ją znów z dziadkami i to jak narazie było najgorsze doświadczenie, bo na chwilę przed wyjściem otarłam jej główką o obrus i zdarła się jej skórka, więc obie zanosiłyśmy się płaczem. Ania po chwili się uspokoiła i już było ok, ale mi spłynął cały skrupulatnie przygotowany makijaż i kompletnie odeszła ochota na wyjście.. Marcin jednak nalegał (i bardzo dobrze), ale film, choć była to całkiem śmieszna bajka, spowodował potok łez ze dwa razy, bo nie zdążyłam się wypłakać w domu.
Dobrze, że mamy Dorisa niedaleko, to może uda nam się nie "zdziczeć" naszego dziecka.

Diagnoza brzuszka

W końcu wyjaśniło się o co chodzi z brzuszkiem Anny! Nie dowało mi to spać przez pierwsze dwa miesiące, bo kogo byśmy nie pytali, to miał inne zdanie na temat jej dolegliwości. Otóż, spinała się tak mocno jakby chciała zrobić kupę, ale nic z tego nie wychodziło. Czasem nawet robiła się cała czerwona i przestawała oddychać, nie chciała jeść. Masowaliśmy jej brzuszek, podawaliśmy jej masę leków, bo każdy lekarz doradzał co innego. Były to głównie leki na kolkę. Ostatecznie usłyszeliśmy diagnozę, która do mnie przemówiła: dyschezja niemowlęca. Brzmi strasznie ale straszne nie jest, mimo, że nie istanieje na to żadne lekarstwo. Jest to, w skrócie mówiąc, nieumiejętność skoordynowania parcia i rozluźnienia zwieraczy. Podobnie jak przy kolce, najlepszym lekiem jest CZAS.

Karmienie piersią

W końcu się udało :) Tak naparwdę, to od końca pierwszego miesiąca karmimy się wyłącznie piersią :) Żadnego odciągania itd. Na początku jednak w nocy chciałam pozostać przy butli, żeby wiedzieć ile zjadła, żeby nie zasnęła przy piersi i nie budziła się co chwila, no i żeby Marcin mógł, jak do tej pory, wstawać do niej w weekendy, dając mi czas na odpoczynek. Niestety i tak musiałam wstawać, żeby ściągać mleko, więc cała ta zabawa mijała się z celem. Pierwszej nocy, kiedy miałam ja karmić piersią, tak jak myślałam, budziła się co 40 minut i o dziwo nie chciała jeść. Dopiero później wpadłam na to, że ona po prostu gada przez sen, a ja odbieram to jako wołanie o jedzenie, więc wyłączyłam nianię i po prostu otworzyłam do niej drzwi, uznając, że jeśli będzie płakać to na pewno ją usłyszę. Sprawdziło się :) Budziła się jak w zegarku co 3 godziny, zjadała i grzecznie szła dalej spać.

Ponadto

Zaczęły się intencjonalne uśmiechy :) Ona naprawdę stara się je odwzajemniać, a czasem nawet sama inicjuje wymianę takich serdeczności. Rozczula to wszystkich dookoła. Swoją drogą mała z niej kokietka. Zaczęła interesować się też zabawkami. Narazie króciutko, ale potrafi skupić na jakiejś swoją uwagę. Ma już oczywiście swoich faworytów :) Włączona też została do zabawy karuzela nad łóżeczko.

Oprócz męczącego ją brzuszka nie przypominam sobie, żeby w tym miesiącu spotkało nas coś wyjątkowo trudnego :) Naprawdę trafiło nam się dziecko aniołek. 

Ach no i bym zapomniała.. Oczywiście w tym miesiącu obchodziliśmy pierwszy DZIEŃ TATY :) Oto jaki prezent Anulka wykombinowała dla swojego.. 

Własnonożnie wykonana zakładka do książki :D

 

 

czwartek, 21 lipca 2016

Kiedy w końcu Ją pokochałam..

..czyli o trudnościach w zostaniu Mamą 


Jak bardzo potrafi zmienić się życie z powodu jednego człowieka? Na Ziemi żyje nas około 7,3 MILIARDA osób! Nagle na świat przychodzi Ona. Maleńka i krucha istotka, na którą z niecierpliwością czekaliśmy 9 miesięcy. Z którą życie planowaliśmy już od kilku lat.. I co? No właśnie..

Zaczyna się! Już jest!

Wody odeszły, torba w samochodzie, dokumenty przy piersi - jedziemy! Potem kilkanaście godzin oczekiwania (nie żeby bez bólu, ale dziś nie o tym) i jest.. Udało się. Bez cesarki, bez nacięcia, Kasia zdążyła dojechać. Trzymam Ją na swoim nagim ciele i? Jest zimna, cichutko kwili, Jej zapach jest.. specyficzny, ani ładny ani brzydki. Wszyscy się uśmiechają, ja cichutko szumię, myśląc, że to pomoże Jej przeżyć ten szok, bo tak wyczytałam w internecie. Wyczytałam też, że moment narodzin dziecka jest czymś niesamowitym, wręcz magicznym. Faktycznie odeszły wszystkie bóle jakie towarzyszyły mi do tej pory. Fizycznie czuję się tak, jakby nic się nie stało, żadnego porodu. Psychicznie.. niestety też. Trzymam na piersiach dziecko- OKEJ. Moje dziecko- OKEJ. Moją Anię, na którą tak długo czekałam- OKEJ. Czy nie powinno być coś więcej niż samo "OKEJ"?

Tato poznaj Anię, Aniu poznaj Tatę

Marcin wszedł do nas już na sali poporodowej. Ja wyglądałam podobno jakby nic się nie stało. Nie było śladu po wysiłku jakiego dokonało moje ciało. W miejsce brzucha pojawiła się Ania. Trzymałam ją pod koszulą a ona cichutko kwiliła. Cały czas byłam w jakimś dziwnym szoku. Ta chwila kiedy byłam z nią sam na sam nie przyniosła mi takiego ukojenia jakiego się spodziewałam. Kiedy zobaczyłam Marcina bardzo się ucieszyłam, w końcu przecież on jest najważniejszy w moim życiu, a ja w jego. Zawsze jesteśmy razem, tylko dla siebie. Oczekując słów uznania i może nawet niewielkiego współczucia nie usłyszałam nic. Popatrzył na Anię, oczy mu się zaszkliły. Powiedział "jaka ona jest maleńka". Jego głos brzmiał właśnie tak jak przed chwilą sobie wyobrażałam. Tyle że jego słowa nie były skierowane do mnie. Poczułam się odsunięta.. samotna. Nie umiałam się cieszyć z Maleństwa, które do siebie tuliłam.

Długie 3 dni w szpitalu

Mimo moich chęci, położna odradziła mi spędzenie pierwszej nocy w towarzystwie Ani. Poleciła, żebym odpoczęła, bo mimo, że tego nie czuję, moje ciało doknało właśnie wielkiego wysiłku i dobrze by było gdybym odpoczęła i nabrała sił, bo będą mi potrzebne. Posłuchałam, zaznaczając, że jeśli się obudzi i będzie głodna to chciałabym ją nakarmić. Nie dlatego, że czułam wewnętrznie taką potrzebę. Po prostu tak zaplanowałam w czasie ciąży i tego się trzymałam. Kiedy rano przywieźli córkę mojej współlokatorce odezwało się we mnie coś na wzór tęsknoty. Przyglądałam się im i nagle wjechało łóżeczko z naszym maleństwem. Pewnie ją chwyciłam i próbowałam przystawić do piersi. Była maleńka, krucha, dalej tak samo pachniała. Wiedziałam, że jest moim dzieckiem, że muszę się nią opiekować.. ale nic więcej. Było mi jej żal kiedy płakała, czasem do tego stopnia, że płakałam razem z nią. Tęskniłam, kiedy zabierali ją na badania, ale nie czułam tego wszystkiego o czym czytałam. Kiedy przychodził Marcin przyglądałam się mu i chciałam zatrzymać w pamięci te wszystkie momenty, bo jego zachowanie było dla mnie czymś nowym i długo wyobrażałam sobie jak będą wyglądać jego pierwsze chwile bycia TATĄ.  Z drugiej strony jednak byłam zazdrosna o niego. Wszystko mnie bolało, potrzebowałam jego uwagi, a musiałam się nią dzielić, pierwszy raz od kiedy się poznaliśmy.

Czego potrzebujesz? Powiedz..

Brak czasu ze strony Marcina był dla mnie najgorszą połogową dolegliwością. Miał urlop ale było tyle spraw do załatwienia.. Urzędy, zakupy, sprzątanie, koszenie, kończenie przygotowywania domu, pies.. Ja w tym wszystkim z Anią i laktatorem na kanapie i oczywiście z bólem, który uniemożliwiał mi normalne funkcjonowanie. Nie mogłam przystawić jej do piersi. Płakałyśmy obie.. Wspominam ten czas jak wycieczkę po nieznanym terenie bez mapy i przewodnika- widoki są piękne, ale w kółko zamartwiasz się czy w dobrą stronę idziesz a zapada już zmrok..

MIŁOŚĆ ale zupełnie inna 

W końcu to się stało i spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Byłyśmy już wtedy ze sobą ładnych kilka tygodni. Czułam się już znacznie lepiej. Tak naprawdę opuściły mnie już wszystkie dolegliwości. Pewnego ranka wyjęłam ją z łóżeczka, położyłąm na przewijaku a ona się do mnie uśmiechnęła.. i trafiło mnie. Poczułam, że jest jedyną taką osobą na tym świecie, dla której mogłabym zrobić dosłownie wszytsko. Bez wahania. Nagle chciałam ją przytulać i całować jednocześnie. Łzy popłynęły mi z oczu i wyszłyśmy z pokoju już jako Mama i Córka. Potem zaczęłam się zastanawiać.. na czym polega ta różnica w miłości do niej a np. do Marcina czy nawet do mojej Mamy i nie wiem, nie potrafię tego określić. Gdzieś ostatnio przeczytałam, że zdecydować się na dziecko to tak, jakby się zdecydować na to, żeby twoje serce już zawsze było na zewnątrz i jest to zdanie, które chyba najlepiej określa to uczucie. Uczucie piękne ale też przerażające zarazem. Mówiąc "zrobię dla ciebie wszystko" mam na myśli naprawdę wszystko. Dochodzi do tego ciągły strach o jej życie i zdrowie. Nie potrafię sobie wyobrazić, co by było jeśli by jej zabrakło. Kiedy pomyślę, że mogłabym stracić męża albo kogoś bardzo mi bliskiego oczywiście tym wyobrażeniom towarzyszy niesamowity ból, ale potem przychodzi wyobrażenie smutnej przyszłości. Jeśli chodzi o dziecko, żadna przyszłość po prostu nie istnieje.. Wiem, że moje życie by się wtedy skończyło.

Coraz częście dopadają mnie wątpliwości w to, że chcę mieć drugie dziecko. Jeśli już teraz nie mogę spać z powodu lęku o Anię, to jak będę funkcjonować obdarzając taką miłością jeszcze jednego człowieka?

Przepraszam. Jakiś smutny wydźwięk ma ten post. Mimo tego wszystkiego co tu napisałam, zwłaszcza na końcu, kocham moją córeczkę i jest ona największym szczęsciem jakie mogło nas spotkać. Jest błogosławieństwem dla naszego małżeństwa, które niewątpliwie się zmieniło ale o tym może innym razem :)

"Ulubieńcy" 2 miesiąca

 W rolach głównych nadaj występują:

 

  • LEŻACZEK- BUJACZEK, do którego pod koniec tego miesiąca dołączyliśmy już pałąk z zabawkami, bo Ania w końcu zaczęła okazywać im zainteresowanie,
  • PIELUSZKA TETROWA, bo odkrywamy coraz to nowe dla niej zastosowania,
  • ELEKTRONICZNA NIANIA, tym razem przydała nam się bardzo w wersji przenośnej :) Ania śpi a rodzice balują przy ognisku i wszyscy są zadowoleni.

Pieluszki Fun&Fit

Czerwiec zaskoczył nas wielkimi upałami. My akurat wtedy byliśmy w podróży. Ja sama, mając na sobie jedynie bieliznę i przewiewną sukienkę, czułam, że zaraz się uparuję, a Ania biedna w tych pieluszkach.. W ROSSMANNIE znalazłam alternatywę dla zwykłych, standardowych pieluch, które niewątpliwie świetnie się sprawdzają w nocy, bo ładnie chłoną i nie przyciekają, ale na upał to chyba za dużo. Pieluszki nazywają się FUN & FIT. Są chłonne a cieńsze niż standardowe. Oczywiście trzeba je częściej wymieniać ale nie zdarzyło mi się, żeby przeciekły. Jedyny w nich mankament to taki, że trzeba wziąć romiar większe od tych, które stosuje się na co dzień. U nas były to trójki z kaczuszkami :P Próbowałam też później cieńszego odpowiednika DADY, bo takich zwykle używamy, ale niestety nie polecam, bo kiedy zdejmuję je choćby po jednym siku, to pieluszka jest aż cała mokra w środku, jakby w ogóle nie wchłaniała.. 

Lusterko samochodowe

W tym miesiącu odbyła się nasza pierwsza, wielka podróż. Spędziliśmy masę czasu w samochodzie. W związku z tym, że Ania jeździ tyłem do kierunku jazdy, nie mogliśmy jej podglądać bez tego gadżetu. Mi samej zdarzyło się zatrzymać awaryjnie samochód na środku drogi, bo wydawało mi się, że przestała oddychać. Teraz każde z nas w swoim lusterku może spojrzeć na nią. Pasażer ma ten komfort, że może się gapić tak przez pół podróży :) Nasza Córa dalej większość czasu śpi w samochodzie ale ma też takie okresy, w których bacznie przygląda się otoczeniu, zmieniającemu się krajobrazowi i oczywiście wielkiemu, włochatemu psu, który z jej fotelika zrobił sobie podpórkę pod łeb.

Moskitiera na wózek

Komary, komary, komary... Jeśli nasze dziecko odziedziczyło po tatusiu skłonność do przyciągania tych krwiożerczych bestii, to gdyby nie moskitiera, nie mielibyśmy już córki tylko jeden wielki bąbel. Na szczęscie Ania dostała ją od dziadków i może spokojnie jeździć z nami na spacery do lasu i urządzać sobie drzemki na świeżym powietrzu. Faktem jest, że niestety pod tą moskitierą jest troszkę cieplej niż na dworze więc co jakiś czas trzeba zrobić małe "wietrzenie". Jest to też chyba zaletą w chłodniejsze wieczory.

Łóżeczko turystyczne  

Rewelka :) Kupiliśmy oczywiście używane za jakieś 70 zł. Razem z monitorem oddechu, który wszędzie ze sobą zabieramy, bo działa też na baterie, więc nie trzeba się martwić o dostępność gniazdka, tworzą niezastąpiony nocny duet. Na wyjeździe Ania śpi sobie wygodnie w swoim łóżeczku a my obok, nie bojąc się, że ją zgnieciemy :P Do kompletu dołączona była także moskitiera więc nie trzeba się martwić o owady latające w pokoju a nawet urządzić jej nocowanie na dworze.

wtorek, 5 lipca 2016

Zamotani

...czyli chustowe szaleństwo

fot.: Blackdragonfly

Jako niania (jejku, znów zaczynam tak post.. wybaczcie) ale jako niania chustowałam już Wariata. To był mój pierwszy kontakt z kawałkiem materiału, który przywraca człowiekowi obie ręce :) Najpierw była zwykła chusta, potem elastyczna, potem znów zwykła. Wtedy nic o nich nie wiedziałam. Najłatwiej było mi używać tej elastycznej, bo nie trzeba było jej wiązać a umieszczenie w niej rozwrzeszczanego, śpiącego niemowlaka zajmowało chwilkę.. i tak sobie radośnie tańczyliśmy aż Maluch nie zasnął.

Spotknie numer dwa

Będąc w ciąży i przeglądając "fejsika" trafiłam na wydarzenie o wdzięcznej nazwie "CHUSTOWE CZWARTKI". Zaciekawiło mnie to niezmiernie. "Oczywiście pewnie na końcu świata"- pomyślałam. Otóż nie! Bardzo niedaleko :) No i wybrałam się. Z brzuchem pokaźnych rozmiarów wiedziałam, że za dużo to sobie nie popróbuję ale przynajmniej przypomnę sobie jak to się robi, może dowiem się też czegoś nowego. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to co robiłam z Wariatem miało niewiele wspólnego ze "sztuką chustowania" - jak to potem nazwałam.
Odpowiednie (dopasowane do mamy i dziecka) wiązanie, odpowiednia chusta, odpowiednie położenie i w końcu (moja zmora do dziś), odpowiednie dociągnięcie, by uzyskać pożądaną pozycję dziecka, która nie skrzywdzi jego malutkiego i wiotkiego ciałka.
Obejrzałam sobie więc jak dziewczyny motały swoje maluszki, nasłuchałam się części teoretycznej, zadając oczywiście masę pytań, jak to mam w zwyczaju i postanowiłam wrócić po porodzie.

Spotkanie numer trzy

 Kiedy urodziła sie Ania i Marcin był jeszcze z nami w domu, uznałam, że to najlepszy czas, żeby pójść znów na takie spotkanie. Kupiłam nawet chustę, poleconą przez Dominikę (doradcę chustowego- sprawczyni całego zamieszania). Nasza córcia miała wtedy może ze dwa tygodnie. Troszkę nie wierzyłam w to, że można z powodzeniem zamotać takiego maluszka nie robiąc mu krzywdy. Trafiliśmy akurat na spotkanie o chuście kółkowej. Dominika zrobiła jak zawsze teoretyczny wstęp, opowiedziała o zaletach i wadach tej chusty, jej możliwościach i cenach. Potem była krótka prezentacja na lalce i do dzieła. Każda, a raczej każdy z nas, mógł spróbować swoich sił. Na swoim dziecku lub, jeśli nie czuł się pewnie, na lalce, która "konsystencją" jak najbardziej przypominała delikatne i wiotkie niemowlę. Jak już wspomniałam, byli w naszych szeregach również panowie. Nawet Marcin dał się skusić na małą próbę i muszę przyznać, że nie wierzyłam, że tak dobrze sobie poradzi. Od razu chciałam mu pomagać, podpowiadać ale Dominika skutecznie mnie odgoniła mówiąc, że da sobie radę :) i faktycznie - dał.




Spotkanie numer cztery

Okazało się, że z Dominiką można umówić się także na "prywatne" lekcje z konkretnego wiązania. Koszt takiej przyjemności startuje od około 100 zł. Czasem mniej lub więcej w zależności od ilości osób na spotkaniu. Ja poszłam na takie, gdzie było nas cztery babeczki :) Wybrane wiązanie to "kieszonka", którą obserwowałam za pierwszym razem. Wydawało się mało skomplikowane ale kiedy spróbowałam się zamotać w domu, to mało się nie popłakałam, albo może nawet to zrobiłam.. Ania uciekała mi na wszystkie strony, jakoś krzywo w tej kieszonce siedziała, nie mogłam sobie poradzić z tym, żeby dobrze dociągnąć chustę.. no masakra jednym słowem. Jak na zbawienie czekałam na to spotkanie, bo miałam chustę, miałam dziecko i nic nie mogłąm z tym zrobić. Choć oczywiście znalazłam sposób na jej dotychczasowe wykorzystanie - zawiesiłam pod stołem i Ania spała kilka razy w hamaku :)


Spotkanie odbyło się u Dominiki w domu, na część teoretyczną się spóźniłąm oczywiście, bo od kiedy mam dziecko jeszcze nigdy nie udało mi się być nigdzie na czas.. Z racji, że tą część już słyszałam na "chustowych czwartkach" została mi tylko szybciutko w skrócie przypomniana i ruszyłyśmy do dzieła. Najpierw szybka demonstracja, potem próby na lalkach. To dobry pomysł, bo nie ma obawy, że zrobi się krzywdę dziecku. Następnie próby już na włąsnych maluchach. Wszystko pod bacznym okiem instruktora. Każda z nas wiedziała na bierząco z czym ma problem, jak to poprawić, jaki będzie skutek, jeśli dziecko zostanie w tak źle zamotanej chuście. Wszystko to odbywało się w bardzo miłej atmosferze przy pysznym ciastku z owocami :) Był też czas oczywiscie na pogaduszki o wszytskim i o niczym. Ze swojej strony bardzo polecam :)

Ja kontra chusta

Nie wiadomo kto wygrywa. Najpewniej Ania, która jak tylko zaczęło mi wiązanie wychodzić, przestała być zachwycona moją bliskością a raczej wolała odpychać się ode mnie wszystkimi kończynami, bo chciała oglądać świat dookoła. Nietety to wiązanie też nie bardzo służy mojemu kręgosłupowi przez poważną wadę, której dorobiłam się w dzieciństwie. Podobno lepszy w naszym przypadku będzie plecak prosty albo kangurek, bo kieszonka (choć zdrowa dla kręgosłupa, jak każde dobrze zrobione wiązanie) najbardziej go obciąża. Nie rezygnujemy jednak i czasem się motamy, jeśli muszę zrobić małe porządki w domu a Ania akurat ma ochotę się poprzytulać, albo kiedy chcemy iść na krótki spacer tam, gdzie nawet nasz terenowy wózek wymięka :) Na pewno będziemy chcieli kupić/uszyć chustę kółkową, bo dużo szybciej i łatwiej ją zamotać i Marcin wtedy będzie mógł zdjąć ze mnie ten słodki ciężar :)

Podaję link do Dominikiautora zdjęć :)
Powodzenia!!

poniedziałek, 4 lipca 2016

Nasza pierwsza WIELKA podróż

Dom->Brachowice->Lublin->Warszawa->Brachowice->Dom


 

Do naszego przedwczesnego urlopu przymusiła nas troszkę sytuacja "zatrudnieniowa" Marcina, bo z racji tego, że zmienia pracę, musi wykorzystać cały należny mu urlop, który zbierał od początku roku, by móc wykorzytsać go zimą :) ale chyba bardzo dobrze. W Brachowicach mieszkają dziadkowie i wujostwo Marcina, z którymi jest bardzo blisko, a w Lublinie jego rodzice i brat, u których ostatni raz byliśmy chyba zimą. Tak więc podjęliśmy decyzję o wyprawie i się zaczęło..

Co nas podkusiło..?

Ania ma już w sumie całkiem nieźle uregulowane drzemki, zwłaszcza tę pierwszą, która trwa 2 godziny. Był to więc (i jest do tej pory) idealny czas na podróż. Zakłądając, że będzie spała całą drogę, wizja wycieczki była całkiem przyjemna. Oczywiście musiał jechać z nami nasz wielki i włochaty pies. Byliśmy też przekonani, że w czerwcu nie ma jeszcze takich upałów, ani tylu samochodów na drogach co w okresie wakacyjnym. Niestety co do upałów się pomyliliśmy, bo przez cały tydzien temperatura nie spadała ponieżej 30 stopni. Ostatnim z ważniejszych powodów wyboru takiej daty i ogólnie wybrania się w tak daleką podróż z niespełna dwumiesięcznym niemowlęciem jest wiek dziadków. Oboje są już po dziewięćdziesiątce.. uznaliśmy, że im wcześniej tam się zjawimy tym lepiej.

Przygotowania

Ja, na samą myśl o wyjeździe, dostawałam gęsiej skórki. Marcin za to wysłuchiwał moich obaw i zawsze znajdował jakieś rozwiązanie. I to nie byle jakie, tylko konkretne i mające ręce i nogi. Na dwa tygodnie przed wyjazdem pojawiło się u nas łóżeczko turystyczne (oczywiście używane). Najpierw nie mogliśmy go rozłożyć ale jak już sie udało, okazało się, że przyda się nie tylko na wyjazd ale sprawdzi się też jako miejsce odpoczynku na dworze wśród krwiożerczych komarów, bo dzięki moskitierze, Ania będzie w nim całkiem bezpieczna. Myślę, że będziemy go używać częściej niż tylko w podróży.
Potrzebny był też przednośny, elektryczny aspirator do noska. Zakupiliśmy takowy i fakt, używaliśmy podczas wakacji ale nie może się on równać z tym, którego używamy w domu (podłączany do odkurzacza). Wyjątkowo przydatny okazał się być prezent od moich rodziców - lusterko umożliwiające obserwowanie dziecka podczas podróży samochodem, bo Ania jeździ tyłem do kierunku jazdy.

Pakowanie

Oczywiście nie obyło się bez listy. Była długa na stronę A4. Do spakowania były akcesoria dla psa, mamy, taty i oczywiście Ani, choć jest najmniejsza, potrzebowała ich najwięcej. Po nocach śniło mi się, że zabrakło nam czegoś bardzo ważnego. Skrupulatnie dopisywałam kolejne rzeczy do listy aż w końcu zaczęłam się zastanawiać czy my to wszystko zmieścimy do samochodu?? Na szczęście się udało ale łatwo nie było. Najwięcej miejsca zajął wózek. Stwierdziłam, że najlepszym i najwygodniejszym rozwiązniem byłoby mieć na miejscu kogoś, kto trzyma taki na strychu i mógłby go użyczyć na te kilka dni. Sama chyba nawet bym go nie brała, gdyby nie wizyta w Warszawie. Myślę, że chusta wystarczyłaby w zupełności. Ostatecznie spakowaliśmy z pół domu i samochodem wypchanym po dach, ruszyliśmy w naszą trasę, mając zamiar pokonać ponad tysiąc kilometrów.

Napotkane trudności

Nie było ich dużo. Ania jest wymarzonym towarzyszem podróży. Spała praktycznie cały czas. Jeśli jazda trwała mniej niż 4 godziny, nawet nie budziła się na karmienie. Mimo to napotkaliśmy kilka trudności. Pierwsza z nich to brak przewijaka na stacji.  Byłam przekonana, że to standardowe wyposażenie, tymczasem przyszło mi położyć Anię na podłodze w łazience a karmić ją siedząc na sedesie, co i tak się nie udało, bo w kolejce stała bardzo zniecierpliwiona pani.. Ostatecznie musiałam karmić w nagrzanym do czerwoności samochodzie z włączoną klimą, zakrywając pierś i dziecko pieluszką, bo przechodnie zawieszali na nas oko. Kolejna to jednak niepokój u Malucha wywołany ciągłymi zmianami i zaburzeniem codziennego harmonogramu. Ania nie należy do marudnych dzieci. Co więcej, uważam, że trafiło nam się dziecko-anioł. Zasypia raczej sama, bez płaaczu, dużo się uśmiecha itd.. Niestety już pod koniec wyjazdu widać było po jej zachowaniu, że ma już tego wszystkiego serdecznie dość :) Skutkowało to tym, że częściej płakała, trudniej jej było zasnąć, jadła niespokojnie. Ostatnim problemem był żar lejący się z nieba! Uniemożliwiło nam to spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Jedyną porą na odpoczynek w hamaku był wieczór ale trzeba było dzielić się przestrzenią z komarami. Anię na szczęście ratowała moskitiera zamontowana na gondoli :)






Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z wyjazdu. Teraz w najbliższych dniach czeka nas wyprawa bliżej ale na dłużej. Pora odwiedzić drugich dziadków :) Ciekawe jakie tym razem niespodzianki zgotuje nam los..




piątek, 10 czerwca 2016

Sen- pielucha- jedzenie...

...czyli jak nam minął pierwszy miesiąc we trójkę (+ pies)

 




 

 

 

 

 

 

Powrót do domu

W szpitalu spędziłyśmy cztery doby, bo Ania miała żółtaczkę. Marcin zatem miał sporo czasu aby dokończyć przygotowania domu i pokoiku przed naszym przyjazdem. We środę po południu przyjechał po nas do szpitala i zaparkował strasznie daleko. Po podziękowaniu i pożegnaniu się z personelem medycznym zawinął fotelik pod pachę i heja do przodu. Ja mimo tego, że wyglądałam już całkiem zwyczajnie (oprócz zwisającej skóry na brzuchu) zwyczajnie się nie czułam- cała byłam obolała. Mój mąż jednak nie wpadł na to i zasuwał jak nie wiem. Musiałam aż krzyknąć, bo mało mnie nie zgubili :) Kiedy zapakowaliśmy po raz pierwszy naszą córkę do samochodu, pojawiło się kolejne, nieznane mi dotąd, oblicze mojego męża. Otóż- obie ręce na kierownicy, 40km/h i jechał tak, jakby wiózł cały bagażnik kieliszków na długich nogach (bynajmniej nie chodziło o moje rany poporodowe).
W domu czekała na nas stęskniona Inka. Ania oczywiście zasnęła w drodze więc jej nie budziliśmy. Przywitałam się z tym szalonym psem i dopiero wtedy przedstawiliśmy jej zawartość fotelika. Powąchała z zainteresowaniem i to by było na tyle. Szybko wróciła do okazywania radości z naszego powrotu. Nasza córeczka spała na tyle długo, że zdążyliśmy nawet wypić herbatkę. Kiedy się obudziła, została nakarmiona i oprowadzona po domu :)Nie wiem czy ją to zainteresowało, bo zaraz znów zasnęła. My mieliśmy wielkie plany co do kąpieli i układania jej do snu w jej pokoju ale nagle zrobił się późny wieczór, my głodni a ona zmęczona więc zasnęła bez kąpieli. My też zdecydowaliśmy, że póki nie otrząsnę się z pierwszych chwil połogu, przestawić jej łóżeczko do naszej sypialni.

I tak mijał dzień za dniem..

Wszystkie dni były do siebie podobne. Pobudka o przytomnej godzinie, czyli około 9, więc mama i tata mogli się spokojnie wyspać. Próba porannej toalety, śniadanie nasze, potem śniadanie Ani, pielucha i spanie. I tak w kółko. Ulokowałyśmy się na kanapie na dole. Ja obolała, córa zmęczona i tak kontemplowałyśmy swoje wspólne towarzystwo. Tata miał więcej pracy. Musiał wychodzić z psem odgrzewać obiady, pilnować żebym piła, myć butelki i laktator, biegać góra- dół -góra- dół, bo przy dwupoziomowym domy zawsze coś znajdowało się nie na tym poziomie co powinno i ogólnie zasuwał na maksa. Co do dwupoziomowego domu to musieliśmy na szybko zorganizować drugi punkt do przebierania, czego wcześniej nie przewidzieliśmy. Z dnia na dzień organizacyjnie szło nam coraz lepiej. Pamiętam jak trzeciego dnia udało nam się wykąpać Anię bez krzyku, położyć ją spać, sami się wykąpać i nawet obejrzeć film, z którego nic nie pamiętam, bo byłam tak zmęczona, że oczy same mi się zamykały ale sam fakt spędzenia czasu tylko we dwoje był super. Marcin miał 3 tygodnie urlopu więc praktycznie cały pierwszy miesiąc był z nami. Kiedy ja poczułam się już lepiej to praktycznie cały dzień nadrabiał zaległości na podwórku więc nie siedział przy nas ale ważny był fakt, że był gdzieś w pobliżu w razie sytuacji awaryjnej.

Noce

Nasze dziecko to anioł. Od pierwszego dnia budzi się co 3 godziny na jedzenie, grzecznie odbija i znów zasypia. Kiedy Marcin wrócił do pracy, zarządziłam przeniesienie łóżeczka do pokoju Ani. Chciałam, żeby się wysypiał i nie budził za każdym razem, kiedy powstaje zamieszanie związane z karmieniem. W pokoiku stanął też fotel i prowizoryczna kanapa, która jest tam do dziś (ale tak to bywa z rozwiązaniami tymczasowymi). Wszystko to aby ułatwić nocne jedzenie. I tak oto, jak w zegarku Ania jadła o 21 potem o 1, 4, 7 i 9. Pod koniec pierwszego miesiąca zaczęła potrzebować, między 7 a 9, chwili na "zabawę dowolną" sama ze sobą. Wyłączałam więc nianię, żeby jeszcze dospać a ona gugała u siebie w łóżeczku a potem grzecznie zasypiała.

Goście

Zanim jeszcze nasza córka pojawiła się na świecie, przy każdej rozmowie zaznaczaliśmy, że gości będziemy przyjmować po mniej więcej dwóch tygodniach i muszę przyznać, że to był dobry krok. Może nie już tylko ze względu na Anię, bo mieliśmy wrażenie, że jej to nic nie robi różnicy, ale ze względu na mnie i mój stan fizyczny. Na początku każdy ruch sprawiał mi ból, ciągle byłam zmęczona i senna. Ogólnie było sporo zamieszania z poukładaniem sobie planu dnia, więc od razu zaburzanie go odwiedzinami byłoby bez sensu. Kiedy upłynęły magiczne dwa tygodnie, w domu zaczęli pojawiać się pierwsi goście na krótkie wizyty. My już wtedy troszkę znaliśmy Anię a ona nas i swój dom. Oczywiście po każdej takiej wizycie, było widać zmiany w jej zachowaniu, była niespokojna, trudniej jej się zasypiało, ale trzymać jej pod kloszem całe życie nie zamierzamy :) Pierwszy miesiąc zakończył się hucznym pępkowym. Mieliśmy sporo gości, było głośno i "pijano", ale impreza podzieliła się na tą z morzem alkoholu na podwórku i tą z dobrym jedzeniem na górze w sypialni. Wszyscy przeżyli więc myślę, że wydarzenie można uznać za udane :)

Pierwsze wyjścia

Na pierwszy spacer (dookoła domu) wybraliśmy się na drugi dzień po przyjeździe ze szpitala.  Problem z tymi dalszymi wynikał z mojego kiepskiego stanu fizycznego, ale wybraliśmy się na niego chyba po dwóch tygodniach od narodzin. W kościele (a raczej na trawniku przed kościołem) pojawiliśmy się dokładnie tydzień po urodzeniu Ani. Ona grzecznie spała a ja szukałam jakiegoś murka, żeby choć na chwilę przycupnąć, bo ból po porodzie jeszcze nie ustąpił. Przed skończeniem pierwszego miesiąca zaliczyliśmy nawet wypad do większego centrum handlowego po zakupy na pępkowe i na spotkanie chustowe, o którym będzie osobny post.

Trudności

Na początku był brak pokarmu, potem jego nawał. Trudne było ściąganie mleka jedną ręką a karmienie z butelki drugą, bo to wszystko zbiegało się w czasie. Ponad to, przy jedzeniu, Ania połyka bardzo dużo powietrza. Potem zazwyczaj ładnie odbije ale i tak w brzuszku tworzą się bąki, które ona usilnie próbuje wygonić ale im bardziej się spina, tym bardziej jej to nie wychodzi. W efekcie cały dzień się pręży i napina i nikt nie umie nam pomóc. My sami robimy jej od czasu do czasu Windiego, ale to nie likwiduje przyczyny tylko pomaga w bólu :( to chyba nasze największe zmartwienie jak dotąd.

Czas pędzi jak szalony. Ania rośnie z dnia na dzień.. boję się, że te chwile tak szybko mijają. Niedługo przyjdzie nam wybierać sukienkę na studniówkę a ja, patrząc na dojrzewającą kobietę, będę widziała niemowlę trzymane przez położną na rękach..

czwartek, 2 czerwca 2016

Kupić tylko to co potrzebne i nie dać się spłukać

WYPRAWKA


Pierwsze rzeczy do wyprawki zaczęłam kompletować zaraz po tym jak wkroczyliśmy w drugi trymestr ciąży. Niektórzy mówili, że to za wcześnie, ja jednak uznałam, że zacznę od rzeczy, które w razie nieszczęścia można komuś sprezentować lub łatwo odsprzedać. Cały czas z resztą myślałam też o Marcinie. Co będzie jeśli okaże się, że muszę leżeć do końca ciąży? Wtedy nie pomogę mu, a wiadomo, że dla mamy skompletowanie wyprawki jest nie lada wyzwaniem, a co dopiero dla taty.. Moim hasłem przewodnim na te kilka miesięcy stało się "Kupić tylko to co potrzebne i nie dać się spłukać". Myślę, że udało się.. przynajmniej częściowo :)

 Używane nie znaczy gorsze

Co do mojego motta to "kupić tylko to co potrzebne" przy burzy hormonów chwilami stawało się niemożliwe :) Z kolei "nie dać się spłukać".. no nad tym udawało mi się panować, przede wszystkim dlatego, że większość drogich sprzętów kupiłam z drugiej ręki. I tak oto w naszym domu stanął używany wózek, fotelik, baza ISOFIX, łóżeczko (a nawet dwa), przewijak i wiele, wiele innych. Z każdego zakupu jestem bardzo zadowolona i wiem, że "nowy" nie byłby wcale lepszy. Tyczy się to też oczywiście ubranek. Część dostałam, część kupiłam za grosze w lumpeksach lub jak kto woli nowocześniej "second hand'ach" :)

Z doświadczenia niani

Na mojej wyprawkowej liście, oprócz rzeczy, które każdy uzna za przydatne, pojawiły się też te podpatrzone przy opiece nad "moimi dziećmi". Był to między innymi leżaczek bujaczek (wymieniony za paczkę pieluszek), duży i bezpieczny przewijak, niania z monitorem oddechu, wózek na dużych, pompowanych kołach- w sam raz na nasze wiejskie tereny. 

Konkursy

Będąc w ciąży odkryłam stronę konkursowemamy.pl. Biorąc udział w konkursach lub zgłaszając się do testowania różnych produktów nagromadziłam ich troszkę przez ten czas. Teraz niektóre z nich są nam bardzo przydatne, np. butelki albo kosmetyki :) a najfajniejsze w nich jest to, że nic nie kosztowały.

Kosmetyki

W tej sprawie polegałam na Kasi. Wiedziałam, że ona się na tym zna i na pewno wybierze coś dobrego a jednocześnie nie za milion monet. Zależało mi na tym, żeby były one w miarę naturalne i żeby nie były emolientami. Wspierałam się także filmikiem, do którego wrzucam wam linka https://www.youtube.com/watch?v=vEkn0UxrJ08.

Lista prezentów 

Każdemu polecam zrobienie takiej listy. Goście przychodzący odwiedzić nowego człowieka zawsze chcą coś przynieść i przeważnie dzwonią z pytaniem "czego wam trzeba?". Ja postanowiłam części rzeczy po prostu nie kupować by potem nie odpowiedzieć "yyy, nie wiem, wszystko mamy, nic nie kupujcie", bo i tak kupią i ja się wcale nie dziwę. Pamiętam jakie to dla mnie było miłe, takie kupowanie maleńkich skarpetek itd. Tak więc w torbie na pewno znajdziecie kolejną parę jakże urokliwych i miniaturowych skarpetek i wszytsko byłoby super ale dzieci nietstety mają tylko dwie nóżki i w dodatku tak szybko rosną. 

  Cała wyprawka kosztowała nas nieco ponad 2000 zł.


poniedziałek, 30 maja 2016

"Ulubieńcy" 1 miesiąca

..czyli co w pierwszym miesiącu przydało się najbardziej


Przygotowując wyprawkę (o której będzie osobny post) starałam się przewidzieć wszystko, co mogłoby nam się przydać w tym zwariowanym okresie jakim jest pierwszy miesiąc z Maluszkiem. Odwoływałam się do własnego "nianiowego" doświadczenia, słuchałam rad innych i ogólnie starałam się to jakoś ogarnąć. Czy mi się udało? Sama nie wiem :) To był naprawdę szalony i pełen niespodzianek czas :)

Pieluszka tetrowa

Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak dużo trzeba się nachodzić/nainternetować żeby znaleźć pieluszki, które będą w miarę wytrzymałe a przy tym nie będą kosztować miliona monet. Ostetcznie, z polecenia koleżanki, zamówiłam podwójnie tkane w sklepie internetowym KUBUŚ i faktycznie jestem z nich bardzo zadowolona. Przydają się do wszystkiego. Okrywam nimi Anię w gorące dni, kiedy śpi na dworze, zakrywam gondolę, kiedy słońce świeci jej prosto w twarz, wycieram buzię, stosuję jako podkład chroniący ramię przed rzygiem i wiele wiele innych :) Piorę i prasuję je na okrągło i dalej wyglądają dobrze i spełniają swoją funkcję. Zamówiłam 15 sztuk i już wiem, że to było za mało..

Poduszka rogal

Pojawiła się ona już w poprzednich "ulubieńcach" i z dumą wrzucam ją też tutaj. Przydaje się podczas karmienia zarówno piersią jak i butelką. Można na niej też położyć dziecko na tyle stabilnie, by móc je na chwilkę spuścić z oka, nie bojąc się, że spadnie z łóżka. Służy też świetnie jako podpora pod ramię, plecy czy co tam jeszcze człowiek ma do podparcia :) W dodatku poszewka w kolorowe kropki świetnie maskuje wszelkiego rodzaju plamy. Ponad to, dalej ułatwia mi sen, bo teraz muszę chronić swoje piersi przed naciskiem. W innym wypadku budzę się w nocy w kałuży mleka :P

Laktator elektryczny

Skoro już mowa o mleku.. Kupiłam go z zamiarem ściagania pokarmu okazyjnie, kiedy będę chciała gdzieś wyjść albo najzwyczajniej w świecie urządzić sobie romantyczny wieczór z mężem i napić się wina. Jakże byłam szczęśliwa z powodu tego zakupu. Gdyby nie ten laktator to nie wiem co by było z moimi piersiami i ze mną w pierwszych dniach po przyjeździe ze szpitala. Pisałam o tym w poprzednim poście więc nie będę się dziś powtarzać ale WARTO BYŁO!!

Wkładki laktacyjne

Dalej w temacie mleka.. Na początku w ciągu dnia musiałam je zmieniać kilka a nawet kilkanaście razy. W nocy tez kilka razy plus wkładać do stanika pieluszkę tetrową (kolejne zastosowanie), żeby budzić się w miarę sucha. Zaopatrzyłam się  ponad 70 sztuk, które skończyły się po dwóch tygodniach.. Dziś już nie wiem ile opakowań zużyłam. Na szybko licząc to chyba leci już siódme albo ósme.

Podkłady jednorazowe

Zwykły podkład a jak dużo może :) Chroni naszą kanapę, przewijak, kanapę sąsiadów, służy jako bariera dla zarazków na publicznych przewijakach. Kosztuje niewiele a oszczędza dużo stresu i oczywiście prania.

Leżaczek bujaczek

Ten pomysł akurat z nianiowego doświadczenia. Sprawdziło się i u nas :) Zakup nie był drogi, bo kosztował mnie paczkę pieluszek. Używaliśmy go praktycznie od pierwszych dni w domu. Ani bardzo się spodobał. Nie ma za wielu bajerów ale opcja wibracji nie tylko ją ospokajała ale mam wrażenie, że działała też kojąco na jej problemy z brzuszkiem. Ja z kolei miałam ją na oku i jednocześnie mogłam coś ogarnąć. Bardzo polecam każdej mamie!

Stojak do wanienki

Naszą córcię kąpiemy codziennie. Wiem, że nie jest to konieczne i że raczej już się od tego odchodzi ale my się na to zdecydowaliśmy, nie tyle z powodu higieny a rytułału. Wanienka na stojaku jest na idealnej wysokości, co ma zbawienny wpływ na nasze kręgosłupy, które i tak po całym dniu są ciut nadwyrężone.

Niania z monitorem oddechu

Strasznie boję się SIDS.. Nie wyobrażam sobie spokojnie zasnąć bez tego "gadżetu", zwłaszcza, że Ania śpi w swoim pokoju. Dzięki temu urządzeniu zasypiam spokojna. Z racji, że można go używać jako samej niani, przydaje się również kiedy Ania zostaje na dworze w swoim wózku, albo kiedy zaśnie na dole a ja akurat chcę wykorzystac ten czas na sprzątnie góry domu.


poniedziałek, 23 maja 2016

Płacz nad rozlanym mlekiem..

.. czyli o laktacji 


Jako niania przy moich dzieciach zajmowałam się praktycznie wszystkim. Nie były mi obce kąpiele, usypianie, zabawa czy też zostawanie na noc.. Karmienie? Zawsze! Ale oczywiście za pomocą butelki, no bo jak inaczej? Mimo to, ten moment, kiedy trzyma się na kolanach maleńką istotę.. Patrzycie sobie w oczy i czuć coś wspaniałego, wyjątkową więź jaka się między wami tworzy, bo wtedy najbardziej daje się odczuć, że ten mały człowiek jest całkowicie zależny od was, że wam ufa bezgranicznie a waszym nawiększym i najważniejszym zadaniem jest tego zaufania nie zawieźć.. NIGDY W ŻYCIU!

Będę MAMĄ = Będę karmić piersią

W mojej ciążowęj głowie urodziła się myśl "chcę dać mojemu dziecku wszystko co najlepsze, chcę być dla niego mamą na milion procent, chcę je karmić piersią". Bedzie to dla mnie nowe, nieznane, zapewne momentami trudne ale dam radę :)
Bałam się, że nie będę umiała, że nie będę miała mleka, zwyczajnie, że coś pójdzie nie tak i mój plan weźmie w łeb. Wszyscy uspokajali, że jeśli tylko będę wytrwała, to na pewno się uda, że każda z nas ma to w genach, że instynkt zrobi swoje. Otóż, jak się potem okazało- nie samym instynktem żyje (mały) człowiek.

Siara

Dla niewtajemniczonych siara to pierwszy pokarm jaki wydobywa się z piersi, nawet już w trakcie ciąży. Zawiera dużo białka, minerałów i witamin. Daje dziecku doskonałe przygotowanie na wejście w świat pełen chorobotwórczych drobnoustrojów.* U mnie faktycznie pojawiło się coś takiego w ciąży. Nie było ani uciążliwe ani przyjemne, było po prostu dziwne.. Wszyscy mówili, że to dobry znak więc i ja w to uwierzyłam. W szpitalu okazało się jednak co innego. Kiedy przywieźli mi Anię na pierwsze karmienie pojawił się problem nr 1. Moja córka ma lekko cofniętą dolną wargę a ja małe brodawki, choć moim zdaniem w czasie ciąży i tak ich kształt sporo się zmienił. Tak czy siak bardzo utrudniało to życie, tak samo mi jak i jej. Starałam się ja przystawiać do piersi jak najczęściej, czasem przychodziła do nas pani położna żeby pomóc, ale za żadne skarby świata nie mogło nam się udać.. Dodatkowo przyszedł problem nr 2. Wydawało mi się, że nie mam pokarmu i że zagłodzę swoje dziecko. Na deser dał o sobie znać baby blues i proszę, tragedia gotowa. Ostatecznie, kiedy siedziałam w nocy na skraju szpitalnego łóżka i płakałam, bo nie mogłam nakarmić swojego dziecka i przeze mnie jest głodne i też płacze, przyszła do nas pani i zaproponowała tymczasowe karmienie z butelki, zapewniając, że wcale nie będę od tego gorszą matką i że trzeba poczekać a pokarm na pewno się pojawi. Tak więc przed każdym podaniem butli przytsawiałam Anię do piersi, ona nie mogła się zassać i płakała, ja płakałam razem z nią, po czym dawałam jej butelkę i modliłam się, żeby w piersiach coś w wkońcu zaczęło się dziać. No i zaczęło..

Nawał pokarmu

Wymodliłam.. nawet za dużo niż bym chciała. Koleżanki mówiły "spokojnie, jeszcze ci do kawki starczy" ale ja nie wierzyłam. Kiedy wróciliśmy do domu piersi zaczęły strasznie boleć i zrobiły się twarde i ciężki jak kamienie. Ani leżeć, ani siedzieć. Nic nie pomagało a moje dziecko w dalszym ciągu nie potrafiło sie przyssać mimo wilu moich prób. Wtedy uratował mnie latator, kupiony z zamiarem okazyjnego ściągania mleka. Powolutku udawało nam się dojść do ładu. Na początku mleka i tak nie było wystarczajaco. Ja się naściągałam pół godziny a Ania dwa razy pociągnęła z butli i już, także musieliśmy co drugą porcję podawać mleko modyfikowane. Z czasem jednak faktycznie starczało już dla dziecka i wystarczyłoby jeszcze do kawki :P

Butla vs Pierś

Aby karmić piersią próbowaliśmy wielu sposobów. Jednym z nich było używanie kapturków, co okazało się wyjątkowo poronionym pomysłem. Kapturek zjeżdzał, był niedopasowany, Ania łykała przy tym bardzo dużo powietrza a brodawki bołały jak nie wiem.. Tak więc zdecydowałam, że póki baby blues nie odpuści, to ja odpuszczę karmienie piersią i będę podawała jej moje mleko ale z butelki a jak się sytuacja uspokoi, ona troszkę urośnie, będziemy próbować dalej. Oczywiście bujanie się w kółko z tym laktatorem, butelkami (mycie, grzanie, problem z przewożeniem) było uciążliwe.. Dziś jednak coraz częściej udaje się przystawić ją prawidłowo. Z karmienia butelką jednak przez najbliższy czas całkowicie nie zrezygnujemy, bo ona przy piersi zasypia i się nie najada, co jest straszną opcją w nocy.


*http://babyonline.pl/siara-karmienie-piersia-noworodka-dlaczego-siara-jest-tak-zdrowa,pierwsze-28-dni-artykul,1807,r1p1.html

środa, 18 maja 2016

"Ulubieńcy" ciąży

..czyli co w ciąży przydało się najbardziej 


Mówią "ciąża to nie choroba" - to prawda, jednak jest to bardzo wyjątkowy stan. W którymś z wcześniejszych postów  pisałam o tym, że każda mama, jeśli tylko może, powinna sobie w czasie ciąży pozwalać na jakieś przyjemności. Oczywiście nie muszą to być wielkie i drogie gadżety. Ja kupiłam kilka, kóre nie mogą zostać nazwane niezbędnymi, ale mi baaardzo ułatwiły życie i wiem, że dzięki nim "przechodziłam" ciążę w lepszym nastroju :)

Poduszka 

Rogala kupiłam z myślą o czasie po porodzie, kiedy będę karmić. Wszyscy też mówili, że mi się przyda więc się skusiłam. Zamówiłam go przez internet, wcale nie najlepszej firmy, w przeciętnej cenie. Za ważne uznałam to, żeby poducha miala opcję rozłożenia jej jak wąż i związania końców w razie potrzeby, a nie żeby była cały czas literą C. Na początku bez rewelacji. Była wygodna i to tyle. Jednak z czasem, kiedy brzuch zaczął rosnąć, już nie wyobrażałam sobie nocy bez niej. Samo leżenie było bardzo niewygodne a co dopiero spanie. Pod koniec ciąży zbierałam ją dosłownie wszędzie. W każdą podróż. W samochodzie sprawdzała się jako podpórka dla obolalych placów, na miejscu jako gwarant wygodnie przespanej/przelezanej nocy. Super jest w niej to, że można bez problemu zdjąć poszewkę i szybciutko wyprać, bo po tych moich podbojach podróżniczych, pranie było koniecznością. Teraz oczywiście przydaje się do karmienia Ani :)


Spodnie ciążowe 

 

Od początku wiedziałam, że przyjdzie taki czas, kiedy nie zmieszczę się w swoje ulubione dżinsy. Długo odwlekałam decyzję o uszyciu sobie odpowiednich spodni. Ceny nowych mnie przerażały, a znalazłam w internecie prosty sposób na przerobienie starych tak, żeby były wygodne podczas ciąży. Niestety, któregoś dnia okazało się, że gumka recepturka zaczepiona z jednej strony o guzik a z drugiej o dziurkę już nie wystarcza i trzeba się rozejrzeć za czymś obszerniejszym. Szczęście chciało, że akurat wygrałam bon na zakupy w sklepie mamadama.pl i nie było mi już tak szkoda tych pieniędzy (moim zdaniem ceny za odzież ciążową są bardzo zawyżone, zwłaszcza jeśli oczekiwać świetnej jakości). Niemniej jednak spodnie po niedługim czasie przyszły pocztą. Mimo najmniejszego rozmiaru wymagały małych przeróbek ale BYŁY :) Jak już w nie raz wskoczyłam, tak trudno było mi je zdjąć. Zakładałam je praktycznie na każde wyjście. Świetnie sprawdzały się do koszuli, swetra czy zwykłego podkoszulka i bluzy. Dobrze mieć choć jedną taką parę „wyjściówek”. Miały szeroki pas i były dość wygodne jak na parszywą jakość materiału :) Wytrzymały ze mną pół roku i może nawet posłużą na kolejną ciążę :) Zobaczymy..


Krem na rozstępy

 
Już o nim wspominałam ale powiem raz jeszcze, teraz bogatsza o doświadczenia. Ten krem jest SUPER!! Przez całą ciążę ani jednego rozstępu. Zważywszy na to, że kosztował kilkanaście złotych to jestem zachwycona. Nie uczulił mnie, miał piękny zapach, świetnie się rozprowadzał i wchłaniał a ponadto starczył na całą ciążę :) zostało może jeszcze na tydzień :) Używałam go też przy nawale pokarmu, kiedy piersi nagle urosły do niebotycznych rozmiarów. Jego zapach zawsze będzie mi się kojarzył z czasem, kiedy Ania siedziała jeszcze grzeczniutko w brzuchu.