niedziela, 26 marca 2017

Im nas więcej tym weselej

...czyli o tym, jak dobra nowina zagościła nie tylko w Betlejem




Tak.. To był poranek Bożego Narodzenia :) Ania sobie jeszcze smacznie spała, ja nadal czułam się jakoś dziwnie, a jak to w tradycyjnej, polskiej rodzinie- zaplanowano na dziś jakiś alkohol, którym chciałam się uraczyć, bo właśnie skończyłam karmić. Pomyślałam, że jednak na wszelki wypadek zrobię test. Jedna kreska. Rozluźniona wychodzę z łazienki, mówię- a jeszcze zerknę dla pewności.. Kurcze.. jakby dwie? Marcin nie rozwiał moich wątpliwości, twierdząc, że faktycznie jak się przyjrzeć to są dwie.. No co teraz? Szybka decyzja- drugi test, tym razem innej firmy. Dwie, piękne, czerwone kreski! Chwila konsternacji, łzy w oczach i już wiszę na Marcinowej szyi i cieszymy się oboje :) TO SE POPIŁAM!

Kiedy zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy mieć drugie dziecko tak, żebym nie wracała po urlopie macierzyńskim do pracy, zaczęliśmy się zastanawiać jaki moment będzie najlepszy. Nie żeby ta decyzja przyszła nam łatwo, bo nosiliśmy się z nią ładnych kilka miesięcy. Codziennie o tym rozmawialiśmy. Czy sobie damy radę? Jak zareaguje Ania? Co z moją pracą? Jak będzie wyglądało nasze życie we czwórkę? Ja broniłam się jak mogłam, ale nie przed kolejnym dzieckiem, a przed kolejną ciążą. Czułam, że mój organizm jeszcze nie wrócił do normy po wydaniu na świat Aneczki, poza tym pamiętałam jeszcze zbyt dobrze trudy ciąży i porodu i nie chciałam tak szybko znów tego przechodzić. Nie wiedziałam jak sobie poradzę jeśli znów pierwsze trzy miesiące nie będę mogła normalnie funkcjonować z powodu mdłości. Dziecko bardzo chciałam mieć, oboje bardzo chcieliśmy i co do tego byliśmy całkowicie zgodni. W końcu zapadła decyzja. DO DZIEŁA!

Pierwszym krokiem była wizyta u lekarza, rzeczowa rozmowa i zrobienie wszystkich badań, żeby stwierdzić, czy mój organizm da radę. Okazało się, że nie jest tak źle jak myślałam i z tej strony mamy zielone światło. Postanowiliśmy więc zacząć powoli odstawiać Anię od piersi i próbować. Przecież za pierwszym razem wcale nie poszło tak łatwo jak można by się spodziewać - teraz tym bardziej, bo mój cykl był całkiem nieuregulowany i nie sposób było przewidzieć co kiedy ma miejsce, także zostało nam działanie na oślep :P

Jakiś czas po tej decyzji zaczęło mi być niedobrze na widok wody.. znów.. przecież już to kiedyś miałam. Anię karmiłam wtedy już tylko w nocy. Zrobiłam test, ale pojawiła się tylko jedna kreska. Uff.. wydawało mi się. To było dość dziwne, bo przecież czekaliśmy na kolejne dziecko. Fakt- zakładaliśmy, że pojawi się dopiero w marcu, może kwietniu, ale byliśmy świadomi tego, że może zagościć troszkę szybciej pod moim serduszkiem. Tak się też stało. Jak się później okazało, po prostu test był do kitu, poza tym zrobiony w środku dnia.

Moja teoria wygląda następująco: Zaczęliśmy starać się o kolejną ciążę, zakładając, że trochę nam to zajmie, ale wtedy Bóg postanowił "Teraz szybko, zanim dotrze do nich, że to głupie!". No i mamy :) Na jesień będzie nas już czwórka :D


I bardzo dobrze się stało.. Czasem nie warto nic planować samemu, bo wiadomo "możesz mieć plan, ale Ten na górze i tak ma lepszy" i należy mu zaufać, bo wyszło baaaardzo dobrze. A czemu? Napiszę w poście o kolejnych "trudnych pięknego początkach" :)



piątek, 24 marca 2017

A ja siedzę i siedzę i siedzę..

...czyli o naszych problemach z motoryką dużą




Internet pełen jest przewodników po rozwoju maluszka. Każda przyszła i obecna mama to czyta- nie ma innej opcji. Najpierw w okresie ciąży, bo to (poza badaniami USG) jedyny sposób, na to by dowiedzieć się co tam słychać w brzuszku. Później, chcemy wiedzieć, czy nasze dziecko rozwija się prawidłowo, i tu zaczynają się schody.

Okno rozwojowe- brzmi dziwacznie prawda? Nie znaczy to nic innego jak to, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie, a że bywa ono bardzo różne, to i "widełki" czasowe, w których dziecko powinno opanować jakąś nową umiejętność, są bardzo szerokie, co nie stanowi powodu do obaw, bo wszystko jest w normie. Nie wiem czy wyraziłam się jasno, więc na końcu podlinkuję jakąś fachową definicję* :P

Jasne, wszyscy mówią "jedne dzieci rozwijają się szybciej, inne wolniej". Nie ma z tym problemu jeśli nasze dziecko akurat należy do tych, które zaczęły robić coś wcześniej, wtedy wszyscy pękają z dumy. Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy spotykamy się z koleżanką i zaczyna się rozmowa typu "a Franek już raczkuje? Bo mój Antek to raczkuje i robi "papa" i mówi pełnymi zdaniami, a w przerwach między rozwiązywaniem próbnych matur i opracowywaniem nowych technologii dla NASA, wypełnia podania na studia". Niestety Franek jeszcze nie raczkuje, a próba czytania książeczki kończy się jej konsumpcją. I co wtedy?
Jasne, świetnie, że Antek tak szybko się rozwija, ale to nie znaczy, że Franek rozwija się źle. Niby każdy to wie, ale w głowie matki rodzi się całe mnóstwo pytań i wątpliwości co do swojego modelu wychowania i inteligencji synka.

Ja to wiem, bo jestem nauczycielem. Uczyłam się tego na studiach, stosowałam w swojej pracy z dziećmi i gdybym tego nie robiła, nie mogłabym dobrze pracować nie szkodząc swoim uczniom. A jednak! Sama uległam i zaczęłam się zamartwiać tym, że inne dzieci już raczkują, czworakują, a Anna ani myśli.





Zaczęło się od tego, że mając 4 miesiące usiadła na moich kolanach z pozycji półsiedzącej, w której często leżała, bo namiętnie (zbyt często!) korzystaliśmy z bujaczka. Było to dla nas wygodne, bo mogliśmy ją wszędzie zabrać i zająć się swoimi sprawami, bo ona wszystko widziała i to ją interesowało na tyle, żeby nie marudzić. Za jakiś czas, zaczęła, we wspomnianym wcześniej bujaku, podpierać się łokciami i siadać. Myśmy jej w tym nie przeszkadzali. Niestety skończyło się na tym, że już nie chciała odpoczywać inaczej. Położona szybko się nudziła i zaczynała marudzić. Na plecach, na brzuchu- bez różnicy. I wtedy popełniliśmy najgorszy błąd- zaczęliśmy ją sadzać, bo siedziała już bardzo stabilnie. Po jakimś czasie, kiedy chcieliśmy odłożyć ją na matę, od razu układała nogi do siadu i koniec kropka. Staraliśmy się jak najczęściej układać ją na brzuszku, podsuwać zabawki, by choć troszkę się przeczołgała. Nic z tego! To dziecka tak szybko godzi się z nastałą sytuacją, że skoro nie ta zabawka, to inna, która jest akurat w zasięgu ręki. Efekt był taki, że w wieku 10 miesięcy ledwo przekręcała się z brzuszka na plecy i odwrotnie i ani myślała o czołganiu, raczkowaniu czy czworakowaniu.




W końcu znów usiadłam do głębokiej jak studnia bez dna, lektury Internetu i dowiedziałam się po pierwsze, że jestem złą matką (ale to było do przywidzenia), ale też, że mogliśmy zafundować Ani niezłą wadę kręgosłupa i nie zacznie raczkować w ogóle. Zdecydowaliśmy się zatem na wizytę pani rehabilitantki z polecenia. Marcin w nawet próbował przekupić córcię, że jeśli zacznie dziś pełzać, to odwołujemy całą akcję, a on w nagrodę, za połowę zaoszczędzonych pieniędzy kupi jej tyyyyle chrupek- nie udało się jednak. Pani przyjechała do nas do domu, rozebrała Anię, chwilę się z nią pobawiła, pomachała, podotykała i stwierdziła, że to bardzo silna dziewczynka i bardzo dzielnie zniosła nasze błędy wychowawcze nie nabawiając się przy tym żadnego uszczerbku na zdrowiu :) Stwierdziła też, że żadna rehabilitacja nie jest potrzebna, wystarczy jedynie bawić się z nią odpowiedni sposób, który zachęci ją do wykonywania nowych ruchów i pozwoli lepiej poznać swoje ciało i jego możliwości. Jakże byłam szczęśliwa! Potem zaczęła wywijać Anulką na wszystkie strony, a ona grzecznie poddawała się wszystkim jej zabiegam. Ja byłam pod wielkim wrażeniem, bo ona tu nacisnęła, tu zgięła i dziecko składało się tak jak chciała. Wyglądało to na banalnie proste, ale kiedy spróbowałam zrobić to sama, okazało się, że wcale takie nie jest i wymaga wielkiej wprawy. Ostatnie zdanie, które usłyszałam to: "spokojnie, jeśli będziecie się stosować do zaleceń, to za miesiąc nie będzie można jej już dogonić".




Codziennie bawiliśmy się w nowe zabawy. Ani czasem się podobało, czasem kompletnie nie rozumiała co my z nią wyprawiamy i nie chciała współpracować. Oczywiście nabawiła się też guza w momencie, kiedy chciałam pokazać Marcinowi jak się prawidłowo "składa dziecko", no ale cóż- ktoś musiał ponieść jakąś ofiarę, padło na nią.


Faktycznie po niedługim czasie zaczęła wędrować po podłodze na brzuchu. Najpierw głównie do tyłu, ale i tak bardzo ją to bawiło. Zaczynała nawet chwytać, że musi się obrócić nogami do miejsca, w którym chce się znaleźć i dopiero zasuwać. Nie można jej już było zostawić bez opieki siedzącej na łóżku i pójść zrobić sobie sniadania, bo zaraz z niego zjeżdżała. Jak jej się udało to nogami do dołu, ale nie zawsze tak się działo i nie raz w ostatnim momencie złapałam ją za skrawek śpiocha. Później zaczęła podciągać nogi, podnosić pupę i wykonywać tak ruchy do tyłu i do przodu.


Trwało to strasznie długo i nie było już żadnych postępów. Kiedy już zaczęliśmy tracić nadzieję, ona kompletnie nas zaskoczyła. Siedziała sobie na macie i chciała sięgnąć zabawkę, która leżała przed nią. Tak sięgała, tak się wyciągała aż w końcu przewróciła się na brzuch. Oczywiście najpierw nastąpił straszny lament, ale chwilę później odkryła, że może z tej pozycji usiąść. Oczywiście nie tak jak mówią mądre książki, ale przez pełen szpagat- ważne, że działała. To był wielki krok w stronę czworakowania, bo przestała się bać przewracać na brzuch, wiedząc, że zawsze może sama z powrotem usiąść. Nie minął tydzień a ona zaczęła się przemieszczać!









Teraz nie sposób jej dogonić. Już pomijam to, że codziennie należałoby zmyć podłogę, ale wystarczy na chwilę spuścić ją z oka i już jest to połowy w psiej misce z wodą. W najniższych szafkach też zaczęła zaprowadzać swoje porządki, ale i te wyższe nie są już bezpieczne, bo niedawno zaczęła wspinać się po czym i po kim tylko się da. Zagościły już u nas różnego rodzaju zabezpieczenia, ale jak tak na nią patrzę kiedy przy nich majstruje, to myślę, że za długo to one nie posłużą i skubaniec domyśli się jak to wszystko działa.



I tak oto, z w ogóle nie przemieszczającej się istoty i spokojnego domu, zrobił  nam się mały podróżnik, który rozwłócza wszystko co napotka na swojej drodze. Nawet pies już nie jest bezpieczny! A co do psa, to szykuję wpis o naszych doświadczeniach pies-dziecko, ale codziennie dzieje się coś nowego i ważnego w tym temacie :P więc odkładam to i odkładam.

*https://youtu.be/W2xO_Ok3ksw

środa, 22 marca 2017

Po wodzie pływa i Ania się nazywa

...czyli w końcu o naszych basenowych przygodach 




Już kiedy byłam w ciąży, Aneczka chodziła ze mną na basen :) Wtedy to był super czas na relaks, jakąś aktywność fizyczną, wyrwanie się z domu i spędzenia paru siostrzanych chwil z Ciocią Doriską :) Bywałyśmy na basenie raz, góra dwa razy w tygodniu, na dwie godzinki przez cały drugi i połowę trzeciego trymestru.



Kiedy nasz Maluch pojawił się na świecie, od razu wiedziałam, że chciałabym żeby pływała, nie bała się wody. Kiedy też okazało się, że świat w wannie to jej druga "ojczyzna", czekałam tylko aż skończy 4 miesiące, żeby móc zabrać ją na pływalnię. Oczywiście przestudiowałam cały Internet, żeby dowiedzieć się najwięcej na temat tego kiedy, gdzie, w jakiej wodzi itd.. Najwięcej pewnych informacji usłyszałam jednak od pani, która prowadziła krótki wykład na jednych z mamusiowych warsztatów. Moje serce kupiła tym, jak uświadomiła nas, że wszystkie baseny we Wrocławiu mają chlorowaną wodę albo po prostu kłamią i że to wcale nie oznacza czegoś złego, gdyż pieluszki, które jak mi się wcześniej wydawało, funkcjonują jak zwyczajna pielucha, są tylko po to, żeby zatrzymać w środku kupę, a siuśki przelatują sobie swobodnie do wody.



My nie wybrałyśmy zajęć zorganizowanych, ze względu na nasze częste wyjazdy i możliwe choróbska, które chcąc nie chcąc, czepiają się i dorosłych i dzieci, uniemożliwiając wyjście na basen. Zdecydowałyśmy się (wbrew temu co mówią poradniki) na wrocławski aquapark, bo jest super przystosowany dla dzieci. Dobudowano ostatnio cały oddzielny kompleks dla maluszków. Jest tam spory brodzik z malutką zjeżdżalnią i płytki basen, także można swobodnie oswajać dziecko z wodą. Temperatura jest tam też wyższa niż w reszcie kompleksu. W końcu mnóstwo przewijaków, szafeczek, leżaków, zabawek. Jest kojec, oddzielna toaleta i prysznice. Czego chcieć więcej? A i cena nas skusiła, bo ja jeszcze ze zniżką studencką (jedyna dobra strona studiowania), wchodzę za 10zł na dwie godziny. Jeśli chodzi o ułatwienia dla mam z dziećmi, jest też oddzielna szatnia z przewijakami i suszarkami. Podobno jest też wózkownia, ale my nigdy z niej nie korzystaliśmy.



W końcu, po wielu nieudanych próbach pojawiania się na basenie we trójkę, wzięłam półroczną wtedy Anię i wybrałyśmy się na podbój nowego świata we dwie. Pierwszy raz, jak to przeważnie bywa, był dość skomplikowany logistycznie, organizacyjnie itd, ale udało się nam, nawet bez większych płaczów dojechać i wejść na basen. Skrupulatnie spakowałam torbę (napiszę na dole co zazwyczaj ze sobą zabieramy), co pozwoliło zaoszczędzić na miejscu trochę czasu i uniknąć zbędnego zamieszania.
Kiedy już przebrnęłyśmy przez przebieralnię i wcisnęłyśmy się obie w za ciasne gatki, przyszedł czas na pierwszy kontakt z wodą. Najpierw przeszłyśmy sobie spokojnie przez wieeeelki kompleks, pooglądałyśmy wodę, dorosłych i dzieci, które wzbudziły w małym człowieku największe zainteresowanie. Kontakt z wodą był... zachowawczy, ale nie bała się, nie płakała. Z każdym kolejnym razem było już coraz lepiej. Zaczynała bawić się tymi wyjściami, zaczepiać dzieci i innych rodziców. Raz nawet udało nam się wybrać we trójkę, przy okazji jakiegoś święta, czego kompletnie nie polecamy, a już zwłaszcza na pierwszy raz, bo ludzi było tyle, że ledwo się zmieściliśmy.




Zazwyczaj wybieramy się w takie dni, w których akurat nie ma żadnych zajęć zorganizowanych, żeby móc skorzystać z większego basenu. Zawsze też wybieramy jak najwcześniejsze godziny, żeby być pierwszymi, którzy nasikają do wody :P Zdarzało się nawet tak, że byłyśmy całkiem same, co też nie było jakieś super, bo Ania uwielbia inne dzieci. Raz nawet udało nam się wybrać z tydzień młodszą koleżanką Milenką. Zabawy było co nie miara :)




Ostatnio odkryłam, że wodą fascynuje ją dużo mniej niż po prostu inne dzieci. Przez to, że chyba zaczyna wchodzić w wiek lęku separacyjnego, potrzebuje też więcej czasu na zaaklimatyzowanie się po wejściu. Sadzam ją wtedy po prostu na brzegu basenu i ona się przyzwyczaja, a ja mam chwilę na swoje ćwiczenia.


Kilka rad na pierwszy raz:

  • wybierzcie się na basen wtedy, kiedy nie ma za dużego ruchu,
  • przemyślcie 50 razy w domu to, co może spotkać was na basenie, bo choć na pewno coś was zaskoczy, to będzie tego mniej,
  • nie wchodźcie z dzieckiem od razu do wody, pokażcie mu najpierw co znajduje się dookoła niego, a i wy będziecie mieli wtedy czas na odkrycie zakamarków, które mogą się w pewnej chwili okazać przydatne,
  • kupcie dwa rozmiary pieluszek, żeby w przebieralni nie okazało się, że nie pasują,
  • dwie godziny to optymalny czas na basenie, bo samo przebieranie to co najmniej  dwa razy po 15 minut.

Co spakować do torby? Ja zawsze biorę dwie

 1. Większa, która zostaje w szatni

  • na sam spód reklamówka na mokre ubrania,
  • w reklamówce zestaw zapasowych ubranek dla Ani,
  • potem ręczniki (duży dla mnie, 2 małe- jeden dla ani, jeden pod nogi w przebieralni),
  • mój strój kąpielowy,
  • Ani szlafrok (bo w przejściu jest dość chłodno),
  • na samą górę klapki,
  • do oddzielnej przegródki Anie pieluszki do pływania (2x), chusteczki nawilżane i dwie pieluszki zwykłe,
  • kosmetyki dla mamy i dla dziecka jeśli chcecie je nakremować czy coś :P my akurat ograniczyłyśmy się do antyperspirantu.

2. Mniejsza, która idzie z nami na basen

  • do osobnej przegródki żel pod prysznic
  • mały ręczniczek do osuszenia buzi i troszkę ciałka w przerwie między wejściami do wody,
  • duża chustka, bo żeby skorzystać z leżaka, trzeba coś na niego położyć,
  • dwie pieluszki do pływania i chusteczki nawilżane,
  • zwykłe chusteczki,
  • kilka zabawek,
  • przekąski,
  • picie dla mamy i dla Ani,
  • telefon.


POWODZENIA!

poniedziałek, 20 marca 2017

Matki hejterki

...czyli o tym, czego byście się nie spodziewali po matczynych forach 

 

 

 
Jak zaszłam w ciążę z Anią, koleżanka prowadząca zaprzyjaźnionego bloga od razu wpakowała mnie chyba do trzech albo czterech grup maminych na fejsiku. Przyznam, że na samym początku tylko mnie to denerwowało i zawalało mi tablice rzeczami, które mnie nie dotyczyły i nie interesowały. Z każdym kolejnym miesiącem ciąży zaczynało się to jednak zmieniać.

Najpierw czytałam o niepokojących objawach ciąży, które ktoś tam też kiedyś miał, co mnie uspokajało, że to może normalne i nie należy panikować i na sygnale zasuwać do szpitala. Później zaczęły mnie interesować wątki o kompletowaniu wyprawki, sama nawet zaczęłam się udzielać, narazie oczywiście jako kompletny laik pytając sklepy, ceny itp.. W końcu nadszedł też czas na wybranie szkoły rodzenia, a co przyszło potem bardzo bardzo szybko- szpitala, w którym urodzi się Ania. Nie raz to forum zaoszczędziło mi czasu, który musiałabym poświęcić na grzebanie w internetach, no i oczywiście nerwów, bo komputery to nie jest moja najmocniejsza strona.

W końcu na świecie pojawiła się nasza córka, ja zaczynałam nabierać doświadczenia jako mama i otworzyły się przede mną, jako członka forum, nowe możliwości, a mianowicie - dzielenia się swoim doświadczeniem, co też czyniłam z nieukrywaną radością, bo pamiętałam jak sama byłam zrozpaczona chociażby NIEZWYKLE poważną decyzją związaną z wyborem termometru, a teraz mogłam komuś ułatwić rozwiązywanie podobnych dylematów. Wtedy też odkryłam drugie, mroczne dno "rad" w internecie..

Wiem, że ostatnio coraz częściej można się spotkać ze zjawiskiem hejtu, choć sama chyba nigdy go nie doświadczyłam, a jeśli nawet, to w tak niewielkim stopniu, że kompletnie się tym nie przejęłam. Tam natomiast sytuacja zaskoczyła mnie o tyle bardziej, że matka.. no z czym kojarzy się słowo matka? Toż to uosobienie dobra, ciepła, bezpieczeństwa.. Otóż nie! Matka internetowa*  to kobieta posiadająca monopol na wiedzę dotyczącą szeroko pojętego macierzyństwa i rodzicielstwa, która w sposób czasem bardzo nieelegancki narzuca innym swoje przekonania. Jest przy tym zaborcza, drapieżna i całkiem pozbawiona taktu. Wypowiada się nie na temat, byleby tylko przemycić swoje zdanie i pogrążyć w czeluściach piekła inną mamę mającą inne przekonania. Najwięcej kontrowersji wzbudzają posty typu "Dziewczyny, jak odstawiłyście maluszka od piersi?" i na to burza pod spodem: "A po co w ogóle odstawiać?!', "Co z ciebie za matka?!", "Nie wiesz, że pokarm matki jest najlepszy dla dziecka?!" lub "Kiedy i jak wyprowadziłyście dziecko z waszego łóżka do własnego łóżeczka?"- mój faworyt jeśli chodzi o odpowiedź: "tylko człowiek (jedyny wśród zwierząt) wyrzuca swoje młode z gniazda. Przecież to zaburza poczucie bezpieczeństwa dziecka!". Na nic obrona biednej mamy, że chciałaby odzyskać małżeńskie życie z partnerem. Wtedy to dopiero się zaczęło.. ale już nie będę tu przytaczać bo szkoda "tuszu" :P

No niestety tak to wygląda. Jak zobaczyłam to pierwszy raz to mi szczęka opadła i goniłam zęby po podłodze. Ja rozumiem, że ile rodziców tyle też poglądów na temat wychowania, jedzenia, spania, pieluchowania itp.. I chwała Bogu za taką różnorodność, chwała Bogu za osoby, które to opisują, bo wiadomo, że lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na swoich. Ale po choinę komu takie teksty?! Masz coś wartościowego, merytorycznego do powiedzenia to mów, po to w końcu ktoś załóżył taki wątek. Nie masz- nie mów! Koniec kropka.


Ania: Zobacz ciociu co za gamonie! Napisz im, że są gamonie, a potem dokończymy jeść tego chrupczaka, bo się zdenerwowałam! 





*mówimy oczywiście o kilku przypadkach, z którymi miałam styczność, nie o wszystkich matkach wypowiadających się w internecie i pomagających sobie nawzajem

A ja rosnę i rosnę

..czyli relacja z ósmego miesiąca

 


Kurczaki.. tyle się ostatnio dzieje, że już nie wiem o czym pisać, a o czym nie. Tego bloga prowadzę przede wszystkim dla siebie, jako element relaksu, pomnażania danych mi "talentów" i dla wspomnień. Staram się to robić na bieżąco , ale widomo jak to jest.. Z resztą systematyczność nie jest moją najlepszą stroną :P Chciałabym zachować w pamięci wszystkie te wspaniałe chwile, ale chyba nie mam aż tak dużej głowy. W końcu, gdzieś muszę jeszcze zmieścić przyziemne sprawy takie jak kontrolowanie zawartości lodówki czy terminarza szczepień i innych lekarskich przygód. Także wybaczcie ciut przydługie i może nazbyt szczegółowe posty :)


Katarzysko katarzysko..

Ja nie wiem czy był jakiś taki miesiąc, w którym nie musieliśmy z nim walczyć. Ten jednak był inny. Zazwyczaj zaczyna się nieprzespaną nocą, a nad ranem nos jest już tak zawalony, że nie można oddychać. Tym razem, Ani po prostu zaczęła lecieć woda z nosa.. dziwne, ale od razu wpadłam na to, że to może od zębów, bo ślinotok miała niesamowity i dziąsła na górze trochę bielsze niż zazwyczaj. Szybka lektura Internetów i mam! Katar zębowy. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że dziewczyny jak jeden mąż pisały, że trwa nawet i 2-3 tygodnie, a nie daje to gwarancji, że zakończy się pojawieniem się zębów.. No ładnie.. No i tak walczyliśmy z nim dwa tygodnie. Ania jakby się już przyzwyczaiła. Nie robiły na niej wrażenia żadne glutociągi, płukania nosa czy inne mniej lub bardziej przerażające zabiegi. Katarzysko przeszło, zębów brak ale pojawił się za to kaszel. Paskudny.. mokry i urywający się. To już zaniepokoiło mnie ta tyle, że udałam się szybciutko do lekarza. Tak niby nic, osłuchowo czysto, to po prostu glut spływający po gardle. Inhalacje i przejdzie.. Otóż nie przeszło. Kolejna wizyta u lekarza, ta sama sytuacja - syrop i przejdzie. Nie przeszło. W międzyczasie ominęła nas jedna wizyta szczepienna. Z tym paskudnikiem zmagamy się do dziś. Zębów jak nie było tak nie ma, choć dziąsła wyglądają tak, jakby miały zaraz wybuchnąć, a Ania pcha paluchy do buzi i na każdym kroku stara się jakoś sobie ulżyć w "cierpieniu".


BLW pełną parą

No i ruszyła machina, co jej nikt nie zatrzyma zwana łakomstwem, bo nie wiem jak inaczej nazwać niesamowity pociąg naszego dziecka do jedzenia. Staram się, żeby jadła zawsze kiedy my jemy, żeby nasze posiłki były naprawdę wspólne. Na początku bawiłam się w przygotowywanie dla niej specjalnych dań, ale teraz dostaje po prostu to co my, tylko mniej przyprawione. Sprawia jej to wielką radość. Oczywiście bałaganu jest co nie miara, ale jak już wcześniej wspomniałam- Inka świetnie sobie z nim radzi. Kiedy tylko Ania widzi, że coś jemy, też domaga się (i to całkiem głośno) porcji dla niej. Dlatego zawsze mam przygotowane jakieś suszone owoce, ciastko lub chrupczaka.
Nie zrezygnowałam zupełnie z papek. Staram się, żeby codziennie choć troszkę zjadła, bo wtedy wiem, że na pewno trafiło coś do brzuszka, a nie tylko na podłogę i jestem spokojniejsza o witaminy w jej diecie. Oczywiście ma wtedy minę mówiącą "Kobieto, co ty mi tu dajesz? Jestem już prawie dorosła, poproszę normalne jedzenie, a nie takie dla dzidziusiów, bo dzidziusiem już na pewno nie jestem.". Czasem robi się z tego regularna walka. Najzabawniejsze jest to, że jak ma katar to oczywiście nie może spać, bawić się, normalnie funkcjonować, bo musi marudzić, że ma zatkany nos i nie może oddychać, chyba, że trzeba zjeść to potrafi przez 40 minut nie otworzyć nawet odrobinę buzi i się nie udusić. W tym miesiącu zakończyła się też nasza mleczna droga, ale o tym będzie osobny post. Zapewne ckliwy :P


Motoryczne "hej do przodu"

Nie pamiętam czy już o tym pisałam, ale siedzi (NIE SIADA) bardzo pewnie. Praktycznie nie ma już strachu, że łupnie w coś głową. Niestety przez to, kompletnie nie chce leżeć na brzuchu i ćwiczyć turlania, że o raczkowaniu nie wspomnę, co spędza Marcinowi sen z powiek. Bawi się wszystkim co znajdzie w swojej "okolicy" a chusteczki higieniczne to po prostu moment i już są w brzuszku. Ja nie wiem jak ona to robi, bo to są ułamki sekundy.
Pojawiły się też nowe sztuczki. "Patataj" i "brawo", które wygląda raczej jak atak padaczki, ale niewątpliwie stara się nas w tym naśladować, więc może i my tak wyglądamy. Muzyka sprawia jej wielką radość. Zawsze odwraca się w jej stronę, krótko się wsłuchuje, a potem balanga i szaleństwo na całego.
Zaczęła się też podciągać za nasze ręce, aby móc stanąć. Staramy się tego nie robić, ale pokusa jest wielka :) Robi to też, kiedy zostawię ją siedzącą w łóżeczku, więc musieliśmy już obniżyć je o jeden poziom. Strasznie to było symboliczne i mało się wtedy nie popłakałam.


Wyjątkowe święta

Tak.. to nasze pierwsze wspólne święta we trójkę.. jakoś te wspomnienia napawają wyjątkową nostalgią. Ania w wigilię Bożego Narodzenia skończyła 8 miesięcy. Była na tyle duża, że mogła podzielić się z każdym opłatkiem, co raczej wyglądało na wyjadanie go z ręki każdemu kto się zbliżył, tak czy siak, było to wspaniałe. Później zasiadła z nami do wieczerzy, całkiem dostojnie i poważnie (przynajmniej zanim całe jedzenie nie wylądowało na skrupulatnie dobranym stroju), zjadła co mogła, czyli głownie chleb, ziemniaki i rybkę :) chyba nawet skapnęła się jej jakaś kluska z makiem. Całkiem inaczej wyglądała też sprawa pod choinką, choć zasada była taka, że każdy dostaje po jednym prezencie.. oczywiście Ania dostała z 5.. Jednak kiedy pojawia się w domu dziecko, takie małe, prawdziwe dziecko, wraca magia świąt z dzieciństwa. Jest prawdziwe szaleństwo z rozpakowywaniem prezentów, buszowanie w papierach i ogólnie pojęty "rozgardiasz", co i tak cieszy wszystkich niezmiernie.


Święta przebiegły dość spokojnie, w rodzinnej, ciepłej atmosferze, czego każdy z nas przecież sobie życzy. Dla mnie to jest najważniejsze.. Oczywiście jedzenie jest zaraz na drugim miejscu :) To Boże Narodzenie okazało się być obfite w dobre nowiny, ale o tym innym razem.