niedziela, 6 stycznia 2019

Matka? Żona? A może JA?

...czyli o tym, jak ważnym jest, żeby nie zgubić SIEBIE gdzieś po drodze 






Wbrew pozorom z dwójką dzieci jest łatwiej jeśli chodzi o organizację niż z jednym. Kiedy mieliśmy tylko Anię, jakoś z niczym nie mogliśmy się ogarnąć. Miałam wrażenie, że nad niczym nie panujemy w domu, a co dopiero mówić o realizowaniu jakiś swoich pasji.. Zdarzało się oczywiście, że Marcin wychodził gdzieś, ale ja jakoś nie umiałam sobie wyobrazić, że zostawim z kimś Anię, nawet jeśli miałby to być Marcin. Jeśli już nadarzyła się jakaś taka sytuacja, to wychodziliśmy gdzieś razem i i tak ciągle rozmawialiśmy o domu, o naszej Córce itp.. Okazało się, że nie robi to dobrze nikomu, a już zwłaszcza naszemu związakowi. 


Kiedy zaszłam w drugą ciążę, Ania miała 8 miesięcy. Wtedy jeszcze nie zdążyłam się zorientować, że tak bardzo mi brakuje kontaktu z dorosłymi ludźmi. Byłam zachwycona tym, że mogę w całości poświęcić się wychowaniu mojego pierwszego biologicznego dziecka. Zaczęło mi to doskwierać mniej więcej po czterech miesiącach od porodu, kiedy moje ciało zaczynało wracać do normy. Poszliśmy wtedy z Marcinem na jakąś jego firmową imprezę. Bardzo się na nią cieszyłam, bo naprawdę dawno już nigdzie nie wychodziłam, a że była to impreza karnawałowa, mogłam wbić się w jaką fajną kieckę, zrobić makijaż itd.. I..? O rany, co to była za porażka.. Okazało się, że kompletnie nie potrafiłam rozmawiać z tymi ludźmi. Zero wspólnych tematów, zero dawnego "floł", no masakra jakaś. Dobrz, że szybko się zmyliśmy, bo i tak zdążyłam zrobić już z siebie niezłego dziwaka. Płakałam później pół nocy i stwierdziłam, że dalej tak być nie może. Nie mogę siędzieć ciągle w domu, bo już całkiem zdziczeję. Zastanawiałam się jak mogę to zmienić.. większość moich koleżanek ma dzieci, a wyjście po to, żeby i tak gadać o potomstwie.? Średnio porywająca odmiana. 



No i narodziła się myśl, żeby zrealizować marzenie z dzieciństwa. Bo kiedy jak nie teraz? 
Zawsze chciałam trenować taniec towarzyski. Wiadomo, jako dziecko naoglądałam się "Tańca z gwiazdami" i mi się zamarzyło. Naszedł zatem mój czas. I pojawiły się problemy. Po pierwsze- brak partnera. Szukałam nawet troszke przez internet, ale to z czym się tam spotkałam wołało o pomstwę do nieba.. nie muszę chyba przytaczać małoeleganckich odpowiedzi i propozycji matrymonialnych w zamian za udział w zajęciach.. no nic miłego, więc pomysł upadł. Skoro więc na znalezienie partnera w sieci nie miałam szans, a wszystkie szkoły jakie obdzwoniłam raczyły mnie podobną odpowiedzią dającą maleńki cień nadziei, że partner znajdzie się dla mnie na miejscu, zdecydowałam się zaryzykować. I tak, całkiem przypadkiem, natknęłam się na szkołę tańca na PWr  :D No bo gdzie będę miała większą szansę, na zlaezienie samotnego amataora tańca towarzystkiego, jak nie na politechnice? 

Żeby była jasność- nie nasz turniej :P 


Pomijając wszelki perturbacje, w poprzednim semestrze trenowałam raz w tygodniu i chcąc- niechcąc, Marcin musiał zostać z dziewczynkami. Oczywiście pierwsze tygodnie były bardzo trudne dla całej naszej czwóki, choć Ania miała chyba najlepszy ubaw. 
Ja, choć bardzo podekscytowana i zadowolona, cały czas matwiłam się, co tam się dzieje w domu Miałam wyrzuty sumienia, że przecież w tym czasie mogłabym wysprzątać pół chaty i nadrobić te wszystkie zalegające obowiązki.
Marcin, wiadomo, musiał prosto z pracy wejść  w tryb pełnego skupienia, jakby w prcy miał tego mało. Ja wracałam prosto na kąpiel. Zazwyczaj zastawałam rozchachaną Annę, zaślinioną ale uśmiechnętą Agatą na ręku Marcia i jeg samego wygądającego jakby go przejechał czołg. Jakoś tak po dwóch miesiącach sytuacja i w domu i na treningach zaczynała się poprawiać, na tyle, że odważyłam się zostawić Marcina z dziewczynkami samego na noc, a sama udałam się do klubu! O tak! Mamita na wolności! Wtedy okazało się, że dawne (wspomniane wcześniej) "floł" wróciło, przynosząc ze sobą nie tylko dobrą zabawę i odprężenie, ale UWAGA- pozytywną zazdrość ze strony mojego Męża.

Pozytywna zazdrość? Coś dziwnego co? Otóż nie. Odczułam wtedy na własniej skórze, że człowiek z pasją, jest wiele bardziej interesujący od tego bez pasji. Macinowi nigdy ich nie brakowało, mi, od kiedy zaszłam w ciążę, owszem. Oczywiście coraz bliższe stawały mi się tematy porodów, pieluch, podgrzewaczy, rozszerzania diety, szczepień itp., ale ileż można o tym gadać? Czułam, że Jego to nudzi, choć starał się to ukrywać. Dltego też satysfakcję przyniosło mi jego zdziwione spojrzenie, kiedy "zrobiona" wychodziłam do klubu. Oczywiście pierwszą myślą było "zostanę, po co ma być zazdrosny", ale przemogłam się i wyszłam, nie wiedząc czy dobrą decyzję podjęłam. O tym, że DOBRĄ, przekonałam się już niedługo po tym wyjściu :)





Oszczędzę tu Wam oczywiście naszych małych kroczków do tego, żeby znów nauczyć się ze sobą rozmawiać, nie tylko o dzieciach i stać się dla siebie znów parą ludzi, którzy interesują siebie nawzajem. Chcę tylko podzielić się czymś co odkryłam po 3 latach bycia rodzicem (bo może komuś przyda się ta wiedza i nie spędzi aż 3 lat na dotarciu do niej):

BYCIE MAMĄ I TATĄ NIE SPRAWIA, ŻE PRZESTAJEMY BYĆ MĘŻEM CZY ŻONĄ!

Nie można zapomnieć o sobie nawzajem, ale przede wszystkim trzeba pamiętać o SOBIE. Jakkolwiek egoistycznie to brzmi.

Dzieci kiedyś dorosną.. I co wtedy..? To pytanie pozostawię Wam jako motywację do własnych przemyśleń :)


poniedziałek, 17 września 2018

Ko ko ko

... czyli o życiu pospolitej Kury Domowej






Ja wiem, że to raczej pejoratywne określenie, ale ja je lubię i wcale mi ono nie uwłacza, więc używam do zdefiniowania swojej roli w rodzinie :) Nie spodziewajcie się jednak samych ochów i achów nad tym jakie to moje życie jest cudowne, wbrew temu co mogą mówić feministki o zajęciu którym się trudnię od ponad 2 lat. Ten blog nie jest tylko o radościach, ale i o TROSKACH- więc o tym głównie dziś będzie.

Podstawowe wyposażenie Matki Polki
..i niechsię dzieje co chce :D


Za bardzo nie wiem od czego zacząć. Czy od radości czy od trosk? Jak to będzie lepiej wyglądało? W jakiej kolejności będzie miało lepszy wydźwięk, żeby teraz nie wyszło, że jestem niezadowoloną ze swojego życia kwoką, siedzącą w sowim kurniku i zrzędzącą przy każdej okazji.








 
Otóż, jestem bardzo szczęśliwą żoną i matką dwóch pięknych i zdrowych Córek, ale jak każdy mam czasem swoje gorsze dni. Wiadomo, że jak od rana do nocy i oczywiście W nocy, myśli się tylko o jednym, a mianowicie o tym,  czy wszyscy są nakarmieni, czyści, czy jest im ciepło itd. itd. to w pewnym momencie dostaje się kociobzika i wtedy się zaczyna.. U jednych objawia się to gorszym samopoczuciem, złością, czasem nawet niezłym wk**wem, u mnie objawiło się brakiem ciekawości następnego dnia.

Od zawsze wiedziałam, że bycie mamą jest moim życiowym powołaniem. W ogóle nie przeszkadzało mi bycie kurą domową. Spełniałam się całkowicie w tej roli. Wybierając swój zawód myślałam „wolę zarabiać mniej, ale wstawać rano z chęcią pójścia do pracy”. Tak też zrobiłam i naprawdę podobało mi się bycie nauczycielem. Po prostu fascynuje mnie ta robota i daje mi dużo satysfakcji. Kiedy zostałam mamą, okazało się, że to jest jeszcze lepsze! Niestety do czasu. W pewnym momencie zaczęłam kłaść się spać z jedną myślą „nie chce mi się jutra, znów będzie tak samo”. 
Dzieci są nieprzewidywalne. Dostarczają masę nowych sytuacji i doświadczeń, ale uwielbiają swoje rytuały. Mnie zaczęła męczyć powtarzalność każdego mojego dnia i tego, że nie mam kontaktu z dorosłymi ludźmi. Poczułam, że „dziczeję”. Pragnęłam towarzyskich spotkań ale jednocześnie zaczęły mnie one peszyć, bo o niczym innym oprócz dzieci nie umiałam rozmawiać. Czułam się małowartościowa. Ponad to, każde zachowanie Marcina odbierałam jakoś dziwacznie. Sama doszukiwałam się u niego braku zainteresowania moją osobą, bo nie pytał co u mnie. No bo przecież u mnie zawsze to samo – dzieci. Co w tym ciekawego? On bywał po prostu zmęczony, nie chciało mu się gadać, a ja się zadręczałam. Doszło nawet do tego, że zaczęłam podejrzewać go o to, że ma kogoś innego. Kogoś kto go interesuje, fascynuje, ma do powiedzenia coś więcej niż tylko to ile kup dziś zmienił i co będzie na obiad. Zaczęło dobijać mnie to, że każdego dnia robię to samo i nie widzę efektów. Oczywiście widać progres w rozwoju naszych dzieci, ale to widzą ludzie, którzy nas odwiedzają, a nie rodzice, którzy widzą je na codzień. Codziennie wieczorem sprzątam, żeby zacząć dzień od „czystego konta”, a kolejnego dnia jest to samo i tak w kółko i w kółko. 





Nie wiem skąd to się wzięło. Przecież bycie w domu to jest coś co mi kompletnie nie przeszkadza, a nawet do pewnego momentu mnie to fascynowało i czułam, że się w tym spełniam. Może za długo to już trwało? Takie „niewychodzenie” do ludzi. Tak naprawdę „siedzę w domu” od jesieni 2015 roku, czyli to już trzy lata. 

Bywało tak już wcześniej, ale zazwyczaj pomagało dobre wyspanie się, lampka wina, jakieś wyjście z mężem czy po prostu odwiedzenie rodziców. Tym razem nie pomogła żadna z tych rzeczy. Nawet tygodniowy pobyt w Siedlisku zamiast polepszyć, to tylko pogorszył sytuację. Chyba po prosto coś się we mnie wyczerpało, jakieś potajemne pokłady mocy i dobrego nastroju. 




No i pojawiło się w mojej głowie pytanie. Co robić? Poddać się? Przecież masę kobiet w Polsce żyje w taki sposób jak ja i jakoś nie widać żeby narzekały. Może po prostu się do tego przyzwyczaję? Może tak już musi być, że teraz trzeba się w pełni poświęcić rodzinie, a kiedyś to sobie odbiję, jak już dzieci dorosną? I jak pomyślałam "jak już dzieci dorosną" to coś mnie uderzyło. No bo kiedy to będzie? NIGDY! Dla mnie zawsze będą moimi maleńkimi Dziewczynkami, którym będę musiała poświęcić 100% swojej uwagi, więc jeśli teraz czegoś ze sobą nie zrobię, to przepadłam. 
Kocham moją rodzinę, ale stwierdziłam, że nie mogę w tym wszystkim zapomnieć o sobie. Już pomijam moje małżeństwo i męża, dla którego faktycznie za jakiś czas stanę się całkiem nieinteresująca. Zawsze w dresie, ubrudzona zupką. Z jedną ręką w garach, a drugą trzymając dzieciaka za "fraki" żeby nie zrobiło sobie krzywdy w tym czasie, kiedy ja muszę przygotować obiad. Jakim wzorem będę dla moich dorastających Córek? Przecież one będą na moim obrazie budować swoją kobiecość. Muszę zatem reprezentować sobą to, co chciałabym żeby One uznały za godne naśladowania, bo mogą nie mieć tyle szczęścia co ja wychodząc za mąż i ich partnerzy niekoniecznie będą tacy wyrozumiali i wspaniali jak mój, choć oczywiście baaaardzo bym sobie tego życzyła. Chcę je nauczyć, że życie mamy tylko jedno i że trzeba je przeżyć jak najlepiej. Tak, żeby u jego schyłku móc powiedzieć, że niczego się nie żałuje. Żeby się spełniały w każdej czynności jakiej się podejmą i przede wszystkim były SZCZĘŚLIWE. Żeby miały pasję. Ja, mimo tego całego dobra jakie mnie w życiu spotkało, czułam, że czegoś mi brakuje. 






I... jakiś czas temu wymyśliłam, co z tym fantem zrobię. Oczywiście posiadając dwie wspaniałe Dziewuszki wychodzenie z domu nie jest już takie proste, ale nikt nie powiedział, że jest niemożliwe. W głowie zakiełkował mi pomysł i wiedziałam, że będzie trudny do realizacji, ale znalazłam TO :D Znalazłam pasję i od pół roku spełniam swoje marzenie. Co to za tajemnica? Opowiem Wam następnym razem. Wtedy też pewnie będzie sporo o organizacji "czasu wolnego" młodych rodziców.

Szczerze mówiąc, samo dojście do wniosków, którymi zanudzam Was od początku tego posta, przyniosło mi ulgę. Czuję po prostu, że znów mogę mieć pełną kontrolę nas swoim życiem. Ku mojemu zdziwieniu nie czuję się też jak wyrodna matka (a tego się bałam), z tego powodu, że chcę zrobić coś dla siebie, bo wiem, że wszyscy na tym zyskamy, bo szczęśliwa kobieta to dobra żona i matka. KONIEC :D







 

piątek, 24 listopada 2017

Rodzina 2+2

...czyli o pierwszym miesiącu we czwórkę 

 

            Bardzo was z góry przepraszam za bałagan, który będzie panował na niemalże każdym zdjęcia jakie tu teraz będziecie mieli okazję oglądać :D

Minął miesiąc od kiedy Agatka jest z nami. Co prawda pierwsze kilka dni byłyśmy tylko we dwie w szpitalu, ale w porównaniu z resztą miesiąca, było to tylko mrugnięcie oka :)

Agatko, witaj w domu!

 

Myślę, że nie tylko nam fakt pojawienia się w domu JESZCZE mniejszego dziecka w spędzał sen z powiek. Może nie samo "pojawienie się" ale to jak Ania zareaguję na takie maleństwo.
Kiedy Marcin przyjechał po nas do szpitala, z Anią została ciocia Doriska. Dojeżdżając do domu zadzwoniłam do niej, żeby już miała przygotowany w pogotowiu aparat, żeby nic nie umknęło mojej uwadze, także dysponujemy filmikiem z tej jakże emocjonującej chwili.
Było całkiem inaczej niż to sobie wyobrażałam. Najpierw do domu weszłam ja. Ania się ucieszyła, ale trwało to dosłownie 4 sekundy, bo później zaczęła zachwycać się wzorem na mojej sukience, której jeszcze nie widziała. Nie było żadnych przytulasków :( No więc jak już zachwyt sukienką minął, pokazaliśmy jej Agatkę, która była jeszcze w foteliku, no i wtedy się zaczęło.. Na nasze nieszczęście, miała na sobie kombinezon, który wcześniej dałam do zabawy Ani.. Myślę, że każdy potrafi wyobrazić sobie co tu się działo. Ania zażądała natychmiastowego zwrotu jej własności i próbowała zdjąć z Agatki ubranko. Ostatecznie obie wyły jak nakręcone, a my patrzyliśmy na siebie z przerażeniem w oczach.. no to się zaczęło.




Ach śpij kochanie..

 

Tej pierwszej nocy, na szczęście Anna okazała nam litość i poszła spać bez problemu jak Pan Bóg przykazał koło 20. Niestety Agator to sowa i dała nam o tym znać. W dodatku miała silną potrzebę lokomocji, więc mogliśmy zapomnieć o czilowaniu sobie w łóżku, jak to było z Anią. Przez pierwsze kilka dni naprawdę ją usypialiśmy. Chodziliśmy, bujaliśmy i śpiewaliśmy kołysanki. Z racji, że była całkowicie bezsmoczkowa, straciliśmy nawet tego asa z rękawa. Bywało już nawet tak, że zasypiała na piersi, później najdelikatniej jak tylko umiałam przekładałam ją na odbicie i tak spędzałyśmy godzinę, czasem dwie, aż na dobre nie zasnęła. Ja oczywiście zasypiałam pięć razy szybciej niż ona, a głowa zwisała mi bezwładnie, czasem lądując na szafce nocnej, co było najwygodniejszą pozycją jaką mogłam sobie wtedy wyobrazić. Na szczęście nocne pobudki ograniczały się do zjedzenia, NIE-odbicia mimo wielu prób i po pół godzinie trawienia w niemalże pionowej pozycji, odłożeniu do kołyski.. Skoro już o kołysce mowa. Wiem, że istnieje wielu przeciwników separowania dziecka od rodziców, ale my tak właśnie robimy. Od pierwszego dnia Agatka, tak samo z resztą jak Ania, spała w swoim łóżeczku w naszej sypialni, a po niespełna 3 tygodniach została przeniesiona do swojego pokoju. Słyszałam już, że człowiek to jedyne "zwierzę", które wyrzuca swoje młode z gniazda.. no cóż. Myślę, że nasze dzieci całkiem nieźle zniosły to "wyrzucenie" i nie czują się przez to mniej kochane, a my mamy SWOJĄ sypialnię i czas dla siebie, choćby te kilka minut dziennie, kiedy dzieci zasną a my jakimś cudem jeszcze kontaktujemy.

Zazdrość??

 

 

Do niedawna nie wiedzieliśmy, że nasza starsza córka jest zdolna do takich uczuć. W końcu, przecież miała Tatę tylko dla siebie, a goście przewalali się przez dom falami. Bardzo ją to cieszyło :)


Zaczęło się tak na prawdę w trzecim tygodniu po pojawieniu się Agatki. Wszystko chciała robić z mamą. Nie przejawiało się to niechęcią do siostry, która w jej mniemaniu służy do przytulania i całowania, ale potrzebą mojej obecności. Wyciągała rączkę, kiedy trzymałam malucha i domagała się uwagi. Wtedy ja przekazywałam Agatora Tacie i sama szłam z nią. Teraz Marcin wrócił już do pracy, babcia po tygodniowej wizycie też już pojechała do domu i zostałyśmy tylko we trzy. Oczywiście są sytuacje, kiedy nie mogę z nią pójść i wtedy serce mi się kraje, bo wiem, że ją to boli i nie wie co się dzieje. Mam nadzieję, że kiedyś to minie. Z resztą już niedługo Agatka będzie mogła bawić się z siostrą i nie będzie potrzebowała całej mojej uwagi, więc będę mogła ją podzielić między je dwie.
Największa zazdrość jest o kocyki, pieluszki, bujaczek no i oczywiście o smoka.. ciągle go zabiera, wsadza sobie do buzi i głaszcze się po głowie, naśladując nasze zachowania. Jest to przeurocze, choć mniej, kiedy wyrywa go Agacie z buzi drapiąc przy tym połowę jej twarzy..



"4 trymestr ciąży"

Mówią, że pierwszy miesiąc życia dziecka to tak jakby być w kolejnym miesiącu ciąży. Jest w tym chyba trochę prawdy. Niektórzy mówią, żeby nie nosić dzieci na rękach, nie przytulać za dużo, bo się przyzwyczaja i inaczej nie będą chciały spać.. Ja uważam, że trzeba dziecku jakoś stopniować to przyjście na świat. Wiadomo, najgorsze już za nim. Opuściło cieplutkie miejsce, gdzie nigdy nie czuło głodu i nagle musi funkcjonować w całkiem obcej mu rzeczywistości. Dlaczego nie ułatwić mu tego, choćby przez pozwolenie mu spać na piersiach mamy, gdzie będzie słyszało znajomy odgłos bicia jej serca? Tak robiliśmy z Anią i myślę, że w wielkim stopniu przyczyniło się to do tego, jak spokojnym niemowlęciem była. Teraz oczywiście nie mamy aż tyle czasu, ale staramy się choćby raz dziennie, może dwa, pozwolić Agatce na nas leżakować. Najczęściej mamy taką możliwość, kiedy Ania ma drzemkę, albo już zasnęła wieczorem.


Organizacja przestrzeni mieszkalnej :P

Już kiedy urodziła się Ania myśleliśmy, że nasz dom przewrócił się do góry nogami. Wszystko trzeba było zmieniać. Teraz miało być już łatwiej, bo przecież jedno dziecko już się w nim wychowuje. Nic bardziej mylnego. Było dużo trudniej niż się spodziewaliśmy, bo oprócz przygotowania do przyjęcia jeszcze jednego członka rodziny, trzeba było również pamiętać o tym, że po domu kręci się jedno takie małe, wredne, charakterne dziewczę, które potrafi być całkowicie nieprzewidywalne. I tak oto, bujak musiał wylądować na stole, w pokoju nie wystarczyła kanapa, ale musiało stanąć łóżeczko turystyczne razem z przewijakiem, drzwi do pokoju Agatki muszą być ciągle zamknięte, bo przestrzeń "podprzewijakowa" jest niezwykle interesująca, i wiele, wiele innych :)

Spacery



 

Jak rozwiązać ten problem nie wiedzieliśmy aż do samego końca. Posiadamy jeden wózek, który może być gondolą lub spacerowym. Myśleliśmy nad dostawką, ale nie wiedzieliśmy, czy to zda egzamin. Drugi wózek? Wydatek spory i gdzie to trzymać? Wózek bliźniaczy albo "rok po roku"? Wydatek duuużo większy niż sama dodatkowa spacerówka, a nie używamy go jakoś mega często. Kupiliśmy bondolino i pierwsze kilka spacerów wyglądało właśnie tak, że Marcin szedł z Anią na plecach i psem w ręce, a ja goniłam ich z Agatką w wózku. Był z tym jednak mały problem, bo Ania, choć chętnie dawała się motać w domu, to z placu zabaw nie sposób jej było ściągnąć, co skutkowało wyciem i wierzganiem przez całą drogę powrotną. W końcu całkiem przypadkiem wpadło mi w oczy ogłoszenie o używanym rowerku, który można prowadzić. To był strzał w 10! I tak za 30zł mamy super rozwiązanie. Ania go uwielbia i chętnie daje się w niego zapakować, nawet musząc opuścić plac zabaw. Przez pierwsze kila dni wyła kiedy kazaliśmy jej wrócić do domu, bo na dworze było już ciemno, i bardzo chciała go zabrać ze sobą, myślę, że nawet do łóżka.





Czas dla siebie? A co to takiego?

Przy jednym dziecku człowiek myśli, że jest zapracowany.. Przy dwójce, samotna wizyta w toalecie to luksus! Nie powiem, żeby nie było czasu kompletnie na nic, bo moja babcia, matka czwórki, pogrozi mi z nieba, a inne "wielodzietne" matki wyśmieją mnie prosto w twarz. Chcę tylko zaznaczyć, że człowiek cały dzień chodzi na wysokich obrotach, żeby się ze wszystkim ogarnąć. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, głownie dlatego, żeby jedno dziecko nie wykuło oka drugiemu, a przy okazji przydałoby się jeszcze coś ugotować, w końcu wyciągnąć pranie z pralki, bo prać je trzeci raz to już przesada, może chociaż zamieść, o myciu podłogi już nie wspomnę. Prasuję już tylko pieluszki, o śpioszkach zapomniałam w drugim tygodniu życia Agatki, bo prasowanie z biegającą wszędzie Anią staje się niebezpieczne niczym skok do rzeki pełnej krokodyli.
Muszę się jednak pochwalić, że mam zrobione paznokcie! Nie zdarzało mi się to zbyt często do tej pory, ale teraz moja Kasia wyposażyła się w zestaw do robienia hybryd, i choć długo się przed tym broniłam - MAM! ;D i polecam każdej mamie. To godzinka, czasem półtora, a spokój na 2-3 tygodnie. Mi to bardzo podnosi poczucie własnej kobiecości, a wiadomo, że zadowolona mama to lepsza mama :)

Marcin czyta tu gazetę :) dla porównania..


Marcin z Anią :)

Rozwiązania nieoczywiste 

Wiadomo, że będąc w pierwszej jak i drugiej, a nawet kolejnej ciąży, można sobie planować do woli to, jak teraz będzie wyglądać nasze życie. Ja też planowałam i za pierwszym i za drugim razem. Z Anią mam wrażenie było więcej niezgodności między moją wizją a rzeczywistością. Teraz już dużo bardziej krytycznie spoglądałam w przyszłość, zdając sobie sprawę z tego, jak nieprzewidywalne potrafią być dzieci, a nawet dorośli (czyt. Tatusiowie). Tym razem przerosła nas kąpiel, bo Agator zarzyguje się regularnie każdej nocy, więc mycie odbywa się rano :), co też nie jest jakieś super proste, bo jeśli nie chce mi się wstać przed Anią, to muszę to później zrobić w jej towarzystwie. Uwierzcie- nie jest to proste, bo jak tu przytrzymać lecącą na ziemię wannę pełną wody, trzymając na rękach noworodka? A zdałoby się jeszcze, oprócz zachowania przy życiu wszystkich trzech zainteresowanych, uchronić panele przed całkowitym zalaniem i wanienkę przed zniszczeniem..
Karmienie przy stole też stało się już codziennością (przy Ani zakrywałam się pieluszką nawet w towarzystwie Marcina, a kiedy mieliśmy gości po prostu wychodziłam do drugiego pokoju. Dziś odwracam się tylko przed Marcinem w momencie "przyssania" a cała reszta odbywa się całkiem jawnie, co pewnie nie jest dobre dla naszego małżeństwa, ale czasem po prostu nie ma innej opcji). Teraz do tego doszło jeszcze kontrolowanie Ani, która w tym samym czasie próbuje zjeść płatki, albo co gorsza NIE ZJEŚĆ płatków i użyć ich w celu przyozdobienia ścian lub nakarmienia uczulonego na nie psa..
 

Póki co minął miesiąc.. z czego tylko dwa dni jesteśmy same. Powiem szczerze, że nie mogłam się już doczekać tego momentu aż zostaniemy tylko we trzy. Jasne, że każda pomoc jest na wagę złota, zwłaszcza w połogu, kiedy wszystko boli, a oczy zamykają się same, ale wiadomo, że zaistniała sytuacja jest przejściową. Teraz wiem, że to już czas na moje działanie, na stworzenie dla nas systemu, który pozwoli wszystkim dotrwać do powrotu Taty i przy okazji, przy odrobinie szczęścia, nie doprowadzić chałupy do totalnej ruiny. A jeszcze jakby wszyscy byli najedzeni i względnie czyści.. no poezja :D

Na deser spokojnie śpiący Agator !

wtorek, 3 października 2017

Ani podróże małe i duże

Sala zabaw "Arek" w Zielonej Górze

 

Podczas naszej ostatniej podróży do Siedliska, wypadła nam nieprzewidziana wycieczka do Zielonej Góry na "szoping". Tzn szoping miał być przy okazji szkolenia babci i metamorfozy fryzjerskiej Cioci Doriski. Te właśnie atrakcje zapewniły nam co najmniej 2 godziny wolnego czasu, który nie wiedziałyśmy jak spożytkujemy. Ciocia Kasia wymyśliła więc salę zabaw :)




Raz już byliśmy w Lublinie w podobnym miejscu, ale znacznie mniejszym. Ania miała wtedy nieco ponad rok i faktycznie podobało jej się, ale miałam wrażenie, że była troszkę przytłoczona ilością dzieci i zabawek. Teraz była starsza o kilka tygodni i bogatsza o wiele doświadczeń, więc uznałam, że może tym razem ośmieli się bardziej.




Koszt

Tu byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, a nawet ciut onieśmielona, bo za wejście nie zapłaciłyśmy nic. Dzieci, dopóki nie zaczną chodzić, nie płacą. Oczywiście z dumą powiedziałam, że Ania już powolutku zaczyna, ale usłyszałam "to jak zacznie już śmigać to wtedy Pani zapłaci".



Atrakcje

Sala oooooogromniasta! Mieścił się w niej jeden ogromny dmuchany zamek do skakania, część ze stolikami, gdzie można było wypić kawkę, kilka stanowisk ze stolikami zarezerwowanymi na przyjęcia urodzinowe, basen z kulkami, wieeeeelka kilkupoziomowa konstrukcja z atrakcjami, których nie zdołam wyliczyć, bo nawet nie zdążyłam wszystkiego obejrzeć. Ponad to kilkanaście samochodzików różnej wielkości i maści i dodatkowa sala multimedialna. Także zabawy ful. Myślę, że spokojnie na cały dzień, żeby wybawić wszystkie te zabawki. 


Zaplecze sanitarne

W łazience czysto, bez jakiejś rewelacji, ale brudno nie było. Dwie zamknięte kabiny, w każdej nakładka na toaletę dla dziecka i podest. Na zewnątrz nocniki i przewijak. Nie wiem na jakiej zasadzie to działa, ale mim tego, że na sali było sporo dzieci, w łazience nie było tłoku, choć była tylko jedna.





Dla mnie też okazał się to być dość emocjonalny "wypoczynek", bo po jakimś czasie zachodzenia w głowę, dlaczego te wszystkie sprzęty wyglądają mi tak znajomo i przytulnie (na początku myślałam, że to pewnie dlatego, że we wszystkich salach zabaw mają podobne wyposażenie, ale to mi ciągle nie dawało spokoju) uświadomiłam sobie, że ja też dokładnie z tej samej zjeżdżalni kiedyś zjeżdżałam! Było to wtedy w innym miejscu, dlatego nie skojarzyłam od razu, ale po jakimś czasie mnie oświeciło. Byłam w ciąży, więc wiadomo- hormonki zadziałały i aż mi się łezka w oku zakręciła, że teraz na tej samej zjeżdżalni, zjeżdża moja córeczka :D




Ogólnie oceniamy to miejsce bardzo pozytywnie, głównie z racji dość dużej przestrzeni, która stwarza sporo możliwości, nie tylko do zabawy, ale też do "relaksu" rodziców, bo można sobie zamówić kawkę i przy odrobinie szczęścia nawet wypić ciepłą. Dowiedziałam się, że jest to jakaś sieciówka i we Wrocławiu też mają swoją salę zabaw, więc na pewno niedługo sprawdzimy i tą miejscówkę :)


wtorek, 12 września 2017

Ciąża ciąży nie równa

...czyli o podobieństwach i różnicach 

 

25 tydzień ciąży


Kiedy zaczęliśmy głośno mówić między sobą o tym, że chcielibyśmy mieć kolejne dziecko, Ania miała 6 miesięcy. Ja wciąż pamiętałam jeszcze wszystkie trudy ciąży i porodu i ani trochę za nimi nie tęskniłam, z resztą dopiero co zdążyłam się uporać z laktacją i znów poczułam się jak kobieta. Bardzo nie chciałam tak szybko tego stracić. Jednak zdrowy rozsądek i chęć realizacji największego marzenia mojego życia o dużej rodzinie wzięły górę nad strachem i wygodą.

Mdłości

Gdzieś wyczytałam, że to, że miałam mdłości w pierwszej ciąży, wcale nie znaczy, że w drugiej też będę miała. Nastawiałam się więc pozytywnie, wmawiając sobie, że mam szansę. Przeliczyłam się jednak. Mdłości oczywiście były, mniej więcej nawet w tym samym czasie co z Anią. Zaczęło się podobnie, bo od nieodpartej chęci zjedzenia bułki z masłem i szynką.. następnego dnia oczywiście nic nie byłam w stanie już zjeść, a największy wstręt żywiłam do wody- tak samo jak w poprzedniej ciąży. Chwała Najwyższemu, że Ania lekko się opóźniła z raczkowaniem i czołganiem, więc całe dnie spędzała ze mną w łóżku. Ona się bawiła, a ja modliłam się o szybki powrót Marcina z pracy. Najchętniej w ogóle bym z tego łóżka nie wychodziła, ale tym razem nie byłam już sama. Miałam pod opieką małego brzdąca, którego jeszcze trzeba było nakarmić. Ja mogłabym nie jeść nic, ale ona przecież musiała. Pamiętam, że wtedy "na tapecie" była kaszka gryczana z jabłkiem.. uuu, do dziś nie mogę tego nawet wąchać.

Zawroty głowy

Z Anią bywały dni, że w ogóle nie podnosiłam się z łóżka w obawie, że gdzieś się wywalę, stracę przytomność, walnę się w głowę i tyle mnie będą widzieli.. Raz nawet skończyło się wizytą na cito u neurologa, bo nie mogłam ustać na nogach. Niestety wtedy nie można było wykonać żadnych badań ani podać żadnych leków, no bo przecież byłam w ciąży. Tym razem nie było już tak źle. Zawroty były, owszem, ale znacznie lżejsze i tylko kilka razy.


16 tydzień ciąży

Zmęczenie i senność

Myślę, że tu akurat było po równo. Tyle że w pierwszej ciąży jedyne co "musiałam" zrobić to wypuścić psa na podwórko, a resztę mogłam sobie z czystym sumieniem odpuścić. Teraz miałam przecież małe dziecko, które, mimo że nie chodzące, wymagało sporo uwagi. Na szczęście na początku ciąży miało jeszcze dwie drzemki, a później ciągle jedną dłuższą, także jako rozsądna mama, skorzystałam z instrukcji wielu poradników i spałam wtedy, kiedy dziecko spało. Sprzątałam, prałam i gotowałam nie wtedy kiedy dziecko sprzątało, prało i gotowało, ale jakoś na szczęście znajdowałam na to czas. Oczywiście Marcin bardzo mi w tym pomagał.

Ból "du*y"

Przepraszam za takie brzydkie wyrażenie, ale tak to nazwałam i tak już zostanie. Chodzi o ostry ból dolnej części pleców, podobno to jakiś nerwoból, spowodowany uciskiem macicy na jakiś nerw. Dokuczało mi to strasznie w pierwszej ciąży, tym razem jakoś mniej. Ból oczywiście, jeśli się już pojawiał, był tak samo silny jak ostatnio, ale znacznie rzadszy. Zaledwie kilka razy przez cale 9 miesięcy.

18 tydzień ciąży


Hormonki

Tego nie jestem w stanie określić..  bo przecież każde moje, choćby najbardziej irracjonalne zachowanie, miało swój arcyważny powód :D A tak serio, to zdarzyło mi się nawet raz nakrzyczeć na Marcina i nie odzywać się do niego przez pół wieczoru z kompletnie bezsensownego powodu. Na szczęście mój mąż to złoty człowiek i wybacza mi wszystkie takie akcje.

Choróbska

Z Anią raz złapało mnie przeziębienie (i to było straszne, bo nie mogłam brać żadnych leków) i raz jelitówka. Tym razem Marcin pomyślał wcześniej i choć ja nie byłam do końca przekonana, zaszczepiliśmy się na grypę, zanim jeszcze zaszłam w drugą ciążę. Każdemu polecam! Tyle mieliśmy kontaktu z chorymi ludźmi, a żadne z nas nic nie załapało. Ewentualnie jakiś katar, ale nawet on nie trwał dłużej niż 2-3 dni. Jelitówka standardowo też musiała się pojawić :) Tym razem Marcin musiał wziąć zwolnienie, bo przecież ktoś musiał zająć się Anią, kiedy ja myślałam, że wyzionę ducha.

29 tydzień ciąży

Bóle głowy

I w jednej i drugiej ciąży złapały mnie po kilka razy. Niestety z Agatką przytrafiła mi się jakaś turbomigrena, na którą nie zadziałały 3 apapy, a każdy brany z wielkimi wyrzutami sumienia. Pomogło dopiero zamknięcie się na bitą godzinę w ciemnym i cichym pokoju.

Samoobsługa

Brzuch tym razem szybciej zaczął rosnąć i urósł do niebotycznych rozmiarów, uniemożliwiając mi wiele wiele czynności. Z Anią jakoś sobie jeszcze radziłam, np ze sprzątaniem, choć może dlatego, że nikt mi nie rozwalał. Teraz? Co ja posprzątałam, to Anna rozwaliła i tak w koło Macieju. W efekcie sprzątałam cały dzień, a i tak nie było posprzątane. W pewnym momencie schylanie stało się bardzo bardzo trudne i wtedy wpadłam na genialny pomysł i zamówiłam chwytak na kiju, taki do zbierania śmieci. To była eureka! Do dziś tego używam żeby dać odpocząć plecom. Polecam każdemu!
Oczywiście o goleniu nóg, malowaniu paznokci u stóp i wielu innych mogłam już tylko pomarzyć. Z Anią to była wczesna wiosna, więc dało się to jakoś przecierpieć, ale Agator to środek lata.. Na szczęście mam dwie baaaardzo kochane siostry, które dbały o to, żebym nie wyglądała jak goryl :)


33 tydzień ciąży

Opuchlizna

Z Anią jakoś kompletnie tego nie zauważyłam.. może dlatego, że głównie było zimno.. Jakoś pod koniec ciąży ściągnęłam pierścionek i obrączkę. Teraz już od końca 6 miesiąca czułam się jak balon. Biżuterię ledwo udało mi się ściągnąć, choć byłam już bliska odrąbania sobie palca. W buty, z którymi zawsze miałam kłopot, bo mam szczupłą nogę i zawsze były za luźne, przestałam się mieścić. Kostek w ogóle nie było widać, a w sandałach wyglądałam jak baleronik owinięty sznurkiem :) Pod koniec, czyli jakoś po 37 tygodniu ciąży, codziennie rano myślałam, że nie otworzę już oczu, a nawet jeśli to jutro na pewno nic już nie zobaczę, bo szparki na źrenice były już mega mega malutkie. Wyglądałam trochę jak bokser po walce, tyle że bez kolorków. Niestety pierścionka i obrączki do dziś nie mogę założyć, a w jesienne buty wciskam się z trudem.. mam nadzieję, że niedługo to minie. Nie mogła mi pupa spuchnąć? Wtedy bym się pogodziła z takim stanem rzeczy :D

Bezsenność

Teraz było chyba gorzej. Nie dość, że Ania budzi się jeszcze w nocy co najmniej raz, to nawet jak zdarzyło jej się przespać bez pobudki do rana, to ja i tak musiałam wstawać na siku pierdyliard razy. W dodatku przeszkadzał mi ból bioder, którego w ogóle nie pamiętam z czasów ciąży z Anią. Już pod sam koniec byłam tak zmęczona, że jedyne o czym marzyłam to poród i pobyt w szpitalu, żeby przespać choć jedną noc, co oczywiście się nie udało :P a teraz znów to samo, czyli karmienie dwa razy w nocy po godzinie.. Po co mi to było?

40 tydzień ciąży


Tak więc potwierdzam, każda ciąża jest inna. Raz lepsza, raz gorsza ale zawsze (całe dwa razy :P) towarzyszyło mi przeświadczenie, że warto. Tym razem było nawet łatwiej znieść wszystkie te niedogodności, bo wiedziałam już jak bardzo można kochać swoje dziecko, że jestem w stanie znieść dla niego wszystko.

poniedziałek, 11 września 2017

Największy zawód ostatnich lat

... czyli poród numer DWA

 

 

Dziś niestety będzie trochę na smutno :( Ja wiem, że poród to nic przyjemnego i rzecz jasna liczyłam się z tym od początku, ale po opowiadaniach koleżanek, szerokiej lekturze internetów i moim ostatnim porodowym doświadczeniu wiem, że można rodzić i Rodzić. Ja Anię Rodziłam, dzięki wspaniałej Pani Kasi i całemu personelowi trzebnickiego szpitala. Tym razem też zdecydowałam się na brak możliwości znieczulenia w zamian za gwarancję rodzenia po ludzku, niestety się przeliczyłam..

Ciąża przeterminowana

Już w połowie lipca byłam przekonana, że urodzę wcześniej niż to przewidział mój lekarz. Chciałam tylko dotrzymać do 38 tygodnia ciąży i tyle. Było mi ciężko, dużo ciężej niż z Anią, ale o tym będzie osobny post. Czułam też, że Agator pcha się na ten świat jak tylko może. Kiedy magiczna data minęłam, czekałam na skurcze i wio do szpitala. Niestety czekanie się przedłużało i przedłużało i przedłużało, aż w końcu dotarliśmy do terminu porodu. Potem kolejny dzień czekania i kolejny i kolejny.. Powoli zaczynałam myśleć, że ta ciąża nigdy się nie skończy. Nie mieściłam się już nawet w ciążowe ubrania, cała byłam spuchnięta, zapomniałam już kompletnie jak wyglądają moje stopy, a nie raz zdarzyło mi się szukać mojej córki, która okazywała się być pod moim brzuchem. TRAGEDIA! Miałam nadzieję, a nawet byłam pewna, że moje urodziny będziemy obchodzić już we czwórkę i to w domu, a tymczasem nic. Tego też magicznego dnia, kiedy mijało ćwierć wieku mojej tułaczki po ziemskim padole, mijała siódma doba po terminie, czyli czas najwyższy na zgłoszenie się do szpitala. Udało mi się jednak pojechać tam dopiero po południu, co dało mi jeszcze cały jeden dzień z moją jedynaczką, którą rozpieszczałam do granic możliwości :)

Szpital 

Na izbę przyjęć odwiózł mnie Marcin razem z Anią. Oczywiście już na korytarzu przy pożegnaniu nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiem czy to hormony czy co, ale wiedziałam, że będę strasznie za nimi tęsknić. Dzień wcześniej poczułam, że ogarnia mnie panika. Najpierw pomyślałam, że to strach przed bólem itd., ale wtedy uświadomiłam sobie, że to po prostu strach przed rozstaniem. To miała być nasza pierwsza noc, którą spędziłyśmy osobno. Oczywiście zostawiałam ją już wcześniej na wieczór, np podczas wesela znajomych, ale zawsze wracałam przed jej pobudką, a teraz miało być zupełnie inaczej. Widmo tych minimum trzech dni, które miałam spędzić w szpitalu bez niej mnie mocno przerażało.
Wracając do wątku, kiedy tylko schowali się za drzwiami ja zalałam się łzami i płakałam tak dobre 10 minut. Na izbie akurat działa się jakaś straszna sytuacja więc na przyjęcie poczekałam sobie kilka ładnych godzin, ale miałam dobrą książkę więc było okej. Po drodze okazało się, że nasz "położniczy Anioł" czyli Pani Kasia ze szkoły rodzenia, o której już wspominałam nie raz, jest na miejscu i służy jak zawsze ciepłym słowem i pomocą :) Ugadałyśmy się więc, że teraz to już na pewno rodzimy razem kolejnej nocy, bo więcej taka okazja może się nie przytrafić. I tak oto 1 września o 21.00 zostałam przyjęta na oddział patologii ciąży.

Dla porównania 


Na górze Ania, na dole Agatka

Na górze

Na górze spotkałam zapoznaną już wcześniej na grupie koleżankę i jeszcze jedną dziewczynę, która znalazła się w takim samym położeniu co my :) Pogadałyśmy chwilę, pogasiłyśmy światła i.. i zaczęły się skurcze. Najpierw lekkie, z czasem coraz mocniejsze, a co najważniejsze - regularne. Około 1 zawiadomiłam już kogo trzeba, zostałam podpięta pod KTG  i kiedy okazało się, że skurcze faktycznie wyglądają na porodowe zbadał mnie lekarz i wysłał na dół, czyli na porodówkę. Spakowałam więc co potrzebniejsze rzeczy, pożegnałam się z dziewczynami i tyle, heja z powrotem.

Na dole

Kiedy zjechałam na dół akurat na świat przyszło nowe życie.. I znów te hormony- zalałam się łzami. Nikt wtedy się mną nie zainteresował, co uznałam za całkiem normalne i zrozumiałe, bo przecież są ważniejsze sprawy na głowie :) Z racji, że już tam kiedyś byłam, pozwoliłam sobie się rozgościć i poskakać na piłce, bo pamiętałam, że ostatnio to mi przynosiło największą ulgę w bólu. Za jakiś czas pojawiła się Pani położna i podpięła mnie znów pod KTG i mimo że było bezprzewodowe i teoretycznie pozwalało na aktywny  poród, kazano mi leżeć. Leżałam więc grzecznie, po cichutku zwijając się z bólu i zastanawiając się, kiedy ktoś do mnie przyjdzie, bo nie wiedziałam, czy dzwonić już po Kasię czy to jeszcze za wcześnie. W końcu to był środek nocy i nie chciałam zrywać jej bez potrzeby, zwłaszcza, że czekała ich do mnie długa droga, więc wolałam, żeby byli wypoczęci.
Co jakiś czas przychodziła Pani położna, rzucała okiem na zapis i nic nie mówiąc wychodziła. Strasznie mnie to zdziwiło, bo ostatnio byłam informowana na bieżąco o postępie porodu. W końcu za którymś razem udało mi się wyciągnąć, że nie ma rozwarcia, a skurcze mimo tego, że silne, nie są regularne.
Po odpięciu tego piekielnego sprzętu znów uciekłam na piłkę, by choć troszkę sobie ulżyć. Nie pamiętam ile razy jeszcze zostałam podpięta pod KTG, ale zawsze to było na leżąco i zawsze bez żadnych informacji.. to mnie rozwaliło. Nie mogłam sobie poradzić przez to ze swoim bólem, bo wiedziałam, że idzie na marne, że nic się nie dzieje i niczego nie powoduje. Nie przybliża mnie do spotkania z Agatką. Zastanawiałam się, jak długo to jeszcze może potrwać. Przecież minęło już tyle godzin i nic, czy to się kiedyś skończy i jak się skończy. Kiedy spytałam o to usłyszałam tylko "no może Pani urodzić dziś, ale nie musi". Wizja bóli przez kolejnych 12 godzin mnie przeraziła do tego stopnia, że mało się nie popłakałam. Było mi zimno, nikogo ze mną nie było i nie wiedziałam czego się spodziewać. W międzyczasie przyjechała dziewczyna na CC.. 10 minut od przyjęcia i już na porodówce było słychać głośny płacz jej dziecka. Jak ja jej wtedy zazdrościłam!
W końcu o 7 przyszła zmiana załogi. Pani położna przyszła powiedzieć, że w sumie mogę już zadzwonić po siostrę, bo choć nie ma postępu, nie wiadomo co się wydarzy i powoli może już jechać. Tak więc zrobiłam. Pozostało czekać aż dotrą i modlić się o szybkie rozwiązanie. Po 8 ból był już nie do wytrzymania, a znów kazano mi leżeć pod KTG, "bo trzeba je zrobić na porządnie".. jakby te poprzednie nie wystarczyły. Wtedy byłam już wściekła, ale co mogłam zrobić- nic. Jak tylko zapis się skończył zostałam zaproszona na badanie i tam okazano mi serce. Przemiły Pan doktor zadał mi najpiękniejsze pytanie w moim życiu (tak, ucieszyłam się chyba nawet bardziej niż jak usłyszałam "czy zostaniesz moją żoną?"), a mianowicie "chce Pani urodzić szybko czy szybciej?" Oczywiście odpowiedź była jasna. Kolejne pytanie "to przebijamy pęcherz czy oksytocynkę?", odpowiedź- "OBA!" No niestety to nie przeszło, ale Pan doktor wybrał pęcherz i chwilę później dźgnął mnie w nogę.. "ups, nie trafiłem, ale już stary jestem, średnio widzę, nie pozwie mnie Pani?". Tak mnie to rozśmieszyło, że na chwilę zapomniałam o bólu.


Akcja START

Kiedy odpłynęły już wody płodowe, a raczej zostały ze mnie spuszczone przy okazji zalewając sporą część podłogi i buty wszystkich dookoła, załoga wpadła na szatański pomysł, czyli kolejne KTG na leżąco, bo trzeba je zrobić "porządnie". Jak to usłyszałam to się przeraziłam i zaczęłam negocjować. Udało się dojść do kompromisu i zapis miał być tylko w połowie wykonywany na leżąco, a później mogłam wskoczyć na piłkę. Położyłam się więc i ostatkami sił starałam się pokonać ból. W tym czasie "dojechały" koleżanki z patologii. Bolało już tak bardzo, że było mi obojętne czy ktoś na to patrzy czy nie, choć wiadomo, zostałam w tym momencie kompletnie obdarta z intymności, zwijając się z bólu przy całkiem obcych ludziach.
Po niedługim czasie zaczęło mi być niedobrze.. i to bardzo niedobrze. Podobno to było spowodowane rozwieraniem się szyjki. Oczywiście nie było to przyjemne, ale nareszcie coś się działo i wiedziałam, że moje cierpnie nie idzie na marne. Po niedługim czasie przyszła Pani położna i ułożyła mnie w takiej pozycji, która miała ułatwić Agatce drogę do kanału rodnego i sobie poszła. W tym czasie przyszedł kolejny skurcz, ale inny niż te poprzednie. Gdybym wcześniej nie rodziła, pewnie bym się nie zorientowała, że to już zaczęły się skurcze parte, więc wrzasnęłam na całą porodówkę, że to już. Faktycznie Pani położna pojawiła się w mgnieniu oka i fakt- "o kurcze, Marysiu, chodź szybko, Pani nam tu rodzi!". Normalnie bym się pewnie przeraziła tym, że wszystko dzieje się tak szybko i kompletnie bez mojej kontroli, ale wtedy chciałam już tylko urodzić. Niestety skurcze bardzo osłabły, co spowodowało, że samo wypchnięcie Agatki było nie lada wyzwaniem. Rodząc Anię nie krzyczałam, bo miałam wrażenie, że to mnie tylko rozproszy, poza tym, po co mam tracić na to energię. Tym razem było całkiem inaczej i krzyczałam. Nie tyle z bólu, co z wysiłku. Gdzieś tam w podświadomości miałam myśl, że za ścianą, a raczej połową ściany, są dziewczyny, które rodzą po raz pierwszy i na pewno niepotrzebnie je straszę, ale to było silniejsze ode mnie.

Mamy Agatkę

Drugi etap porodu poszedł już dość sprawnie i szybko, a trwał całe 12 minut (jak później doczytałam w jakichś dokumentach). Czyli chwilka i już trzymałam mojego maluszka na sercu :) Nie wiem czy to za sprawą tego, że już wiedziałam, jak to jest mieć dziecko i jak bardzo można je kochać, czy po prostu cieszyłam się, że moje męki się skończyły, ale łzy popłynęły mi strumieniami. Oczywiście łzy szczęścia.
Niestety Kasi zabrakło 20 minut żeby do nas dojechać i Agatkę powitało po prostu szpitalne grono, czego mam nadzieję, nie będzie miała nam za złe. Na sali poporodowej zadzwoniłam więc najpierw do niej, żeby jechali prosto do nas do domu, a dopiero później do Marcina, żeby przekazać mu dobrą nowinę, bo on biedny nic nie wiedział, że akcja się rozpoczęła. Oczywiście głos mi się łamał, ale byłam taka szczęśliwa. Mieliśmy zdrową Córeczkę..




Z powrotem na górę

Agatka od razu załapała o co chodzi z piersią i przyssała się koncertowo. Przez pierwszą godzinę obwieszczałam piękną nowinę najbliższej rodzinie i patrzyłam jak słodko śpi na mojej piersi ale później zmęczenie dało o sobie znać. 32 godziny bez snu i po drodze urodzić jeszcze dziecko.. to było wyzwanie. Oko powlekło się więc i mnie. Obudziła mnie Pani Marysia, która chwilę wcześniej pomogła Agatce przyjść na świat i zabrała ją na badanie. Co prawda oficjalnego przekazania informacji nie było, ale słyszałam jak mówią do siebie "54 cm długa i 3850 ciężka". No urodziłam niezłego klocka- pomyślałam. Ani się obejrzałam i byłam już z nią z powrotem na górze, w pokoju obok którego leżałam rok wcześniej z Anią. Marcin akurat zdążył dojechać. Agatkę zabrali na szczepienie, a ja mogłam wylać wszystkie swoje żale w Marcinowy rękaw, a potem zostało już tylko cieszyć się z naszego wspólnego szczęścia :)





Wiem, poród boli- zawsze, ale wybierając ten szpital, po wcześniejszych doświadczeniach ani przez chwilę nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Najgorszy był brak informacji. Teraz oczywiście absolutnie nie chcę mieć więcej dzieci, ale wiadomo jak to jest.. Jeśli więc jednak jeszcze kiedyś zdecydujemy się na takie szaleństwo, to niestety rodzić na pewno nie będziemy już tam, tylko gdzieś gdzie dają znieczulenie :(

środa, 31 maja 2017

Ani podróże małe i duże

Szklarska Poręba

 



Tym razem wylądowaliśmy w górach, na Marcinowym wyjeździe integracyjnym z pracy. Miało być troszkę rodzin i troszkę par bez dzieci, a cały wyjazd zorganizowany, więc za dużo nie mamy do ocenienia/polecenia, ale postaram się podzielić moimi spostrzeżeniami.



Trasa z Wrocławia całkiem przyjemna, bo najpierw kawałek jedzie się jakąś "szybką drogą", a później to już czas się nie liczy, bo na horyzoncie pojawiają się góry, a droga zamienia się w piękną serpentynkę i wije się wśród pól, lasów i wzgórzy. O tej porze roku było wyjątkowo pięknie, bo akurat kwitł rzepak. Trafiła nam się dość przyjazna pogoda, bo było ciepło, ale żar nie lał się jeszcze z nieba. Ania zasnęła gdzieś tak w połowie i obudziła się na miejscu. Wyspana była już bardzo dobrym towarzyszem integracji.

Ulokowaliśmy się w hotelu Bornit. Normalnie pewnie nigdy byśmy się na niego nie zdecydowali, bo mamy inne priorytety niż cztery gwiazdki obok nazwy, ale miło było spróbować takich "luksusów". Wcześniej sprawdziłam, że na terenie obiektu jest basen z miejscem dla dzieci, także nie zapomniałam spakować nam całego oprzyrządowania :) z ważniejszych dla nas rzeczy było jeszcze to, że można tam zabrać psa (oczywiście za dodatkową opłatą), poprosić o wstawienie łóżeczka turystycznego (też za dodatkową opłatą) i wypożyczyć wanienkę (bezpłatnie). Pokój był schludny, w miarę czysty i dobrze wyposażony. Spokojnie zmieściło się w nim nasze łóżeczko turystyczne i wózek, a wanienka czekała już na miejscu.



Od razu po rozpakowaniu rzeczy zeszliśmy na obiad. Do wyboru były dwie zupy i dwa drugie dania do skomponowania na open barze. Jedzenie nie było jakieś rewelacyjne, ale nie było też najgorsze. Wszystko było cieplutkie, a wydawanie potraw logistycznie dopracowane. Dostępne były trzy krzesełka dla dzieci, co przy imprezie na ponad 100 osób, okazało się za małą ilością, ale jakoś sobie poradziliśmy "na raty". Na kolację był grill i mnóstwo dobrych rzeczy do wyboru, osobny bar dla dzieci i alkohol chyba w trzech wariantach do wyboru. Niestety mnie to nie dotyczyło :( Śniadanie kolejnego dnia powaliło mnie na kolana. Było tam wszystko, na co tylko ktokolwiek mógłby mieć ochotę. Na ciepło, zimno, słodko, słono itd.. Zaspokoiło to nawet moje wymagające, ciążowe podniebienie. Kolejny obiad wyglądał bardzo podobnie do poprzedniego, także nie będę się tu bez sensu rozpisywać. Warto jeszcze zaznaczyć, że obok był całkiem przyjemnie urządzony pokój dla dzieci i łazienka z wygodnym przewijakiem, także kiedy maluchy się już najadły, mogły spędzać tam czas, a rodzice w spokoju wypić kawę i zjeść ciastko. Oczywiście z Anią trzeba było jeszcze pójść, ale za dwa lata.. kto wie? :P



Następna w kolejce atrakcji była wizyta w dinoparku. Wszyscy wpakowaliśmy się do autokaru i tak właśnie pękł kolejny pierwszy raz Ani. Cieszyła się jak nie wiem. Na pewno nie bez znaczenia pozostało to, że dookoła mnóstwo było dzieci w każdym możliwym wieku :P Zapakowaliśmy wózek i pożyczone od Kamili nosidło i ruszyliśmy na podbój prehistorycznych gadów. Niestety Ania była za mała na wszystko co tam proponowali, czyli kino 6D, dmuchane place zabaw, kolejkę Flinstonów itp, ale znalazła sobie miejsce, w którym spędziła blisko godzinę- piaskownicę. Później zjechała jeszcze kilka razy ze zjeżdżalni i zasnęła w wózku na ścieżce edukacyjnej. My siedliśmy sobie na leśnej ławeczce wśród dinozaurów i korzystaliśmy z chwili wytchnienia, bo pchanie tego wózka pod górę i hamowania go podczas zjazdów po stromiznach, było niezłym wyzwaniem. Kiedy zgłodnieliśmy zeszliśmy w dół do restauracji i jak tylko dzieciak poczuł frytki.. oczy jak 5zł. Nie udało nam się zwiedzić łazienki, bo brakło nam już czasu, a strasznie byłam ciekawa czy był tam przewijak.

Trochę trzęsło.. :)




Po powrocie do hotelu, zostało nam jeszcze trochę czasu do kolacji, więc postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw hotelu i pójść na basen. Było bardzo bliziutko, więc na dobrą sprawę, można by się przemieszczać w szlafroku. Niestety woda okazała się być za zimna dla naszej ciepłolubnej córki i skończyło się na moczeniu nóg. Tylko Marcin skorzystał, ale też szybko zmarzł. Faktycznie było tam miejsce dla dzieci, w postaci dwóch zjeżdżalni ale to już dla znacznie starszych pociech.

Kolacja odbywała się w chacie przy hotelu (na tyle daleko, że żadna elektroniczna niania nie łapała tam zasięgu). Dla starszych dzieciaków zapewnione były zajęcia z animatorami, ale ZNÓW Ania była na to za mała, także około 22 zwinęliśmy się do pokoju, bo zaczynała się "impreza dla dorosłych". Nawet nie żałowaliśmy, że nie mogliśmy zostać, bo oboje byliśmy tak wypompowani, że jedyne o czym marzyliśmy, to prysznic i sen. Ania chwilę jeszcze poszalała i też padła jak biedronka. Nie zrobiło jej to w ogóle różnicy, że jest w obcym miejscu.

Fot.: Zygmunt Solnica

Fot.: Zygmunt Solnica 


W niedzielę wyspaliśmy się jak to na weekend przystało. Zjedliśmy wielkie śniadanie i poszliśmy do kościoła, który był kilka kroków od hotelu. Wspaniały pomysł, bo na dworze także postawiono ławeczki. To dla naszej rodziny teraz super ważne, bo ja już mam problem ze staniem całą Mszę, a z Anią wolimy być na dworze, bo czasem jest bardzo głośna, chce się przemieszczać i nie chcemy, żeby przeszkadzała



Kiedy już się spakowaliśmy, przypomniało mi się, że widziałam ludzi na dachu i postanowiliśmy sprawdzić co tam w trawie piszczy. Ania była już mega głodna i zmęczona. Faktycznie na dachu był taras widokowy. Stoliczki, krzesełka, parasole, a co najważniejsze, góry jak na wyciągnięcie ręki :D Do hotelu przynależał też plac zabaw, który mieliśmy zamiar przetestować, ale nasze dziecko już nie dało rady i też z tego samego powodu odpuściliśmy oglądanie wodospadu, który podobno był 500m od hotelu. No niestety.. priorytety się troszkę zmieniły i po obiedzie, który przebiegł w dość nerwowej atmosferze, Marcin zabrał jeszcze Anię na chwilę do pokoju zabaw, a ja spokojnie dokończyłam obiad i ruszyliśmy w trasę powrotną. Tym razem Anna spała jak zabita caaaaluśką drogę.



Ogólnie wyjazd uważam za udany. Na wiele atrakcji Ania była jeszcze za mała, ale myślę, że i tak była to dla niej frajda. Do nas w końcu dotarło, że podróże z dziećmi w niczym nie przypominają tych, w które wybieraliśmy się do tej pory, i że przez kolejne 10 lat nic się nie zmieni :) Teraz to one dyktują warunki !