wtorek, 17 stycznia 2017

Tik- tak, Tik- tak..

...czyli podsumowanie siódmego miesiąca




Jakże ten czas zasuwa.. Troszkę mnie to przeraża. Pamiętam jak rok temu czekając na powrót Marcina, oglądałam jakiś film i poczułam pierwszy raz ruchy Dzieciątka.. Było wtedy maleńkie i nawet nie podejrzewałam, że z tej małej fasolki urośnie nam taka pełna dobrej energii dziewczynka :) Nasza Ania :D

Poznajemy nowe miejsca

Dziwnie się żyje głównie tylko w domu. Do tej pory, nasze życie towarzyskie naprawdę ograniczyło się bardzo bardzo. Co prawda, nigdy nie chcieliśmy wychować "dzikusa", który się będzie bał wyściubić nos z domu, ale wyjście z dzieckiem, zwłaszcza takim, które jeszcze nie siedzi, jest naprawdę bardzo trudne. Widywaliśmy oczywiście znajomych, trochę z Anią podróżowaliśmy, ale nie było w tym ani trochę spontaniczności. Wszystko trzeba było zawsze dokładnie przemyśleć, nawet głupie wyjście po zakupy. 
Pewnego dnia jednak zaskoczyła mnie moja kosmetyczka, bo nagle się okazało, że mój termin (coś tam- nie pamiętam) i że mogę przyjść teraz jeśli chcę, a dzieli nas tylko droga. Od razu powiedziałam "nie", no bo przecież małe dziecko, ale po chwili postanowiłam spróbować. Spytałam tylko czy przypadkiem nie będzie farbowania w salonie w tym samym czasie, zapakowałam Anię i poszłyśmy :) Stwierdziłam, że najwyżej wrócę z wyregulowaną jedną brwią, ale nic gorszego się nie może stać. Obie zostałyśmy pozytywnie zaskoczone, bo nie dość, że Berbeć wytrzymał caluśki zabieg w foteliku naprzeciwko mnie, to jeszcze kokietował Panią kosmetyczkę. Pozytywnie!
Drugi spontaniczny wypad nadarzył się w którąś niedzielę, bo strasznie nie chciało mi się gotować, więc wybraliśmy się do Pizza Hut. Ogólnie jakoś nie przepadamy za tym miejscem, ale było w miarę blisko i wiem, że są tam krzesełka dla dzieci. Już w środku okazało się, że nasza córka jest bardzo towarzyska i rozczula wszystkich dookoła. Dostała swoje miejsce, a kiedy już dostaliśmy pizze, zajadała się "krawężnikami", co spotkało się z pochwałami "ale super je" oraz z krzywymi spojrzeniami mówiącymi "wyrodni rodzice, karmią dziecko śmieciowym jedzeniem". Tak czy siak, wypad uważam za super udany :) 


Mama wraca na studia

Jak to bywa w życiu, muszę dokończyć to co zaczęłam, czyli zrobić praktyki i obronić pracę magisterską (oczywiście dobrze by było ją jeszcze napisać.. póki co czekam, może te krasnoludki się jednak zdecydują i wstając któregoś ranka zastanę ją już napisaną :))
Niestety z praktykami nie ma co liczyć na krasnale, więc musiałam wziąć sprawy w swoje ręce. Po wielkich trudach, o których opowieści Wam oszczędzę, udało się znaleźć placówkę i nić tylko się brać do roboty. Na szczęście było to po południu więc padło na Marcina. Ahoj przygodo!! 
Kiedy byłam w internacie, chciałam dać sobie przy okazji chwilę wytchnienia i starałam się nie myśleć o tym co dzieje się w domu, oczywiście w miarę możliwości. Wiedziałam, że jeśli będzie źle to zadzwonią. Także jak już sobie na praktykach odpoczęłam, wracałam do domu z wielką ciekawością, co tam dziś zastanę. Oczywiście "nieporządek", ale myślę, że to zadziałało na moją korzyść, bo Marcin na własnej skórze przekonał się jak to jest zostać z nią, i że czasem serio nie ma czasu na odłożenie tej łyżeczki czy wyrzucenie pieluchy do kosza, bo trzeba już robić co innego. Codziennie zastawałam Anię w innym ubranku, bo "kasza była jedzona". Najśmieszniejsze było jak miała na sobie zielone spodnie i różową wyjściową sukienkę założona tył na przód :) Uśmiałam się. Podsumowując, każdemu z nas wyszło to na dobre, a Anula bawiła się chyba najlepiej.


Mniam Mniam Mniam

Przeczytałam ostatnio o czymś taki jak BLW. Ma to jakąś super angielską nazwę, ale mi bardzo podoba się polskie rozszyfrowanie tego skrótu - Bobas Lubi Wybór. Dotyczy to oczywiście jedzenia. Nie zagłębiłam się jeszcze jakoś bardzo w ten "nurt", ale znaczy to mniej więcej tyle, że omija się w ogóle etap papek w posiłkach i od początku (można zacząć jeśli dziecko już samo w miarę stabilnie siedzi) podaje się jedzenie w taki sposób, żeby mogło je samo wziąć do rączki i wsadzić do buzi. Też mi filozofia.. nasze matki robiły to już lata temu i nikt się nie podniecał- taka jest moja opinia na ten temat. Postanowiłam, że i u nas tak to będzie wyglądać. Nabyliśmy drogą kupna krzesełko i zaczęliśmy nową przygodę. Plusem jest to, ze Ania bardzo się interesuje jedzeniem, możemy wspólnie spożywać posiłki w jednym czasie, rodzinnie, bo nie trzeba jej karmić, ćwiczy zdolności manualne. Minusem oczywiście jest ooooooogromny bałagan, jaki dookoła siebie robi. Na szczęście jesteśmy wyposażeni w nadwornego pożeracza bałaganu - Inkę :) Jak tylko się zbieramy do jedzenia to ona już jest na posterunku i czeka aż Ania ją czymś poczęstuje. Na początku strasznie to było śmieszne, bo jak tylko Anulka wyciągała rączkę poza blat krzesełka, Inka podawała jej łapę, żeby dostać smakołyk. Dziś nadal obie robią śmieszne rzeczy i przeuroczo razem wyglądają, bo psica potrafi wyjeść Ani jedzenie z wystającej rączki, a ta jest potem zdziwiona, bo nie wie gdzie to się podziało.



 Rodzice mają wychodne !

No i stało się :) Dzięki uprzejmości cioci Doriski, mieliśmy zielone światło na wspólne wyjście. Już naprawdę dawno nigdzie nie byliśmy tylko we dwoje. Dla mnie to było wielkie wydarzenie, bo jak się siedzi od pół roku z dzieckiem w domu, to aż się tęskni za kontaktem z innymi ludźmi. Są tacy atrakcyjni, niemalże egzotyczni. Miałam w końcu okazję, żeby zamienić dres na sukienkę i finezyjnie związanego "splątańca" na romantyczne loki. 
Doris przyjechała z Michałem na jakieś pół godziny przed naszym wyjściem i troszkę mnie martwiło czy Ania będzie ją pamiętać, a jeśli nie, to czy wystarczy czasu na adaptację. Wszystko się jednak udało i wychodziliśmy widząc jak Ania z uśmiechem zaczepia Michała, bo miał fascynującą brodę. Na spektakl oczywiście jechaliśmy na ostatnią minutę i jak już Marcinowi udało się oszukać czas i mieliśmy jeszcze 5 min do rozpoczęcia, to najpierw wjechaliśmy na zły parking, a potem po wielkim i szaleńczym biegu okazało się, że to nie ten teatr. Nie było już szans żeby zdążyć ale nie daliśmy za wygraną i trzymając się ręce goniliśmy do celu, bo na szczęście było niedaleko. Wpadliśmy zziajani, zdyszani i pędziliśmy prosto na salę, aż tu zatrzymuje nas Pani i informuje, że z przyczyn od niej niezależnych spektakl zacznie się dopiero za 15-20 minut. Ufff :) Mogliśmy więc spokojnie odetchnąć i odwiesić kurtki jak kulturalni ludzie. Sztuka była gorsza niż się spodziewaliśmy, ale dało się to oglądać. Potem czekał na nas jeszcze bonus w postaci kolacji, bo jak doniosła nam Doris, Ania grzecznie zasnęła i mogliśmy wrócić później. 
Ogólnie sam wypad oceniam jak najbardziej na plus, a przede wszystkim to, że Anula została z kimś w domu i nie było jakiegoś wielkiego problemu, a przynajmniej zostaliśmy utrzymani w błogiej nieświadomości :)

Przepraszam za scenerię, ale jakoś trzeba sobie radzić :P


Wizyta w Siedlisku

Te Marcinowe delegacje to wcale nie jest taki głupi pomysł. Przynajmniej regularnie bywamy u dziadków. Tym razem przyjechała do nas Babcia, żebyśmy mogły we trzy a raczej cztery (bo jeszcze pies) pojechać zapakowanym po dach samochodem do Siedliska. Podróż przebiegła zaskakująco dobrze, choć nie bez niespodzianek, ale w końcu dotarłyśmy do lasu :) Jak zwykle Ani bardzo się podobało. Od razu poczuła się jak w domu, w przeciwieństwie do psa, któremu została założona obroża, która kopie prądem podczas próby ucieczki z podwórka. Oczywiście to było drugą rzeczą, na którą Inka miała ochotę, więc oberwała i resztę pobytu spędziła w domu a ja musiałam ją wyprowadzać na spacery i zmuszać (wytargiwać za uszy) żeby poszła siku. 
Przytrafiła nam się też niespodziewana atrakcja w postaci wizyty u cioci Kasi w pracy. Spotkałyśmy tam też dziewczynkę 2 miesiące starszą od Ani więc obie spędziły tam fajny czas (ładnych kilka godzin). Byłam zaskoczona jak bardzo są siebie ciekawe. Chciały się dotykać, chyba żeby sprawdzić co to i czy da się to zjeść, przynajmniej Ania. Pozytywnie wspominam tez czas, bo troszkę się martwiłam o reakcję Anulki na zmianę otoczenia, brak swojego wózka, ale ona zasnęła najpierw jak gdyby nigdy nic w foteliku, a potem została przełożona do cudzego wózka, co kompletnie jej nie przeszkadzało, a wręcz chyba sprzyjało dobrej drzemce, bo mimo hałasu na zapleczu, przespała prawie 2 godziny, co normalnie jej się nie zdarza.



Poza tym

Zaskakuje nas coraz częściej robiąc coś nowego. W tym miesiącu zaczęła energicznie kręcić głową, tak jakby pokazywała "nie, nie, nie". Chyba robi to z nudów, albo to jest jej sposób na odurzenie się :P Strasznie się przy tym śmieje i widać, że ją to cieszy.

Bardzo się cieszy, kiedy Marcin wraca z pracy. Już wie, że jak trzasną drzwi, to na pewno on wrócił. Strasznie wtedy piszczy i bardzo głośno się do niego śmieje. Podobnie reaguje jak Inka wchodzi po schodach. Już wie, że zaraz przyjdzie. Niestety na mnie tak nie reaguje :( To jest strasznie niesprawiedliwe.
Przesiedliśmy się też już na dobre do spacerówki, która okazuje się być totalną porażką, także rozglądamy się za nowym wózkiem, ale teraz mam takie wymagania, że nie wiem czy jakakolwiek bryka jest w stanie je spełnić.


Mam nadzieję, że dobrnęliście do końca :) 






Mila za milą vol. 2

Ciąg dalszy naszych półrocznych podbojów :D



Jedzenie raz tak raz siak

Raz tak, tak siak. Prawdziwa kobieta z tej naszej Córki.. no nie dogodzisz. 
W tym miesiącu już na serio zabraliśmy się za rozszerzanie diety. Nagotowałam się, naszykowałam.. A ona jednego dnia wcina aż jej się uszy trzęsą, a drugiego ani grama nie wciągnie. Kręci głową i tyle jest z jedzenia. Już mi witki opadają i zrobiłam coś, czego przyrzekłam sobie nigdy nie zrobić, a mianowicie, dałam jej chrupkę (którą zjada zawsze, bez względu na okoliczności z wilczym apetytem) i jak tylko chciała ją wsadzić do buzi, ja szybko pakowałam tam łyżeczkę papki. Chwilę trwało zanim się połapała, więc efekt został osiągnięty, ale mnie jeszcze długo, długo męczył kac moralny. Nie wiem od czego zależy jej chęć i niechęć do jedzenia. Wyjątkiem są chrupki, suszone figi i oczywiście kaszka :P Kiedy ją je, to krzyczy strasznie, bo za wolno jej podaje i ona się już nie może doczekać. Strasznie to jest śmieszne. 


Pierwszy basen

Już bardzo dawno temu obiecałam osobny post na ten temat. Od tego czasu, basen stał się jej "drugim domem". Nie będę w takim razie tu "spojlerować" i obiecuję, że w niedalekiej przyszłości pojawi się post tylko o naszych wodnych przygodach :)



Chustowe przygody

Chusta zagościła w naszym życiu już chyba na dobre :) Czasem, gdy wybieramy się gdzieś dalej do rodziny na krótko, nie zabieramy ze sobą wielkiego wózka, tylko właśnie chustę. Odnaleźliśmy też idealne wiązanie dla nas, które sprawdza się nie tylko na spacerach, ale też w domu, kiedy włączy się tryb mędzenia i trzeba dziecko nosić i zabawiać. Plecak prosty! To jest to. Niestety, z naszej kruszynki robi się prawdziwy "kawał baby" i noszenie jej już nie jest prawie nieodczuwalne. Dość trudno jest mi samej się zamotać i dobrze chustę dociągnąć, bo nie mam tyle siły. Najczęściej nosi Anię Marcin. We dwójkę jest dużo prościej. On podtrzymuje Anię w jednej pozycji, a ja spokojnie mogę wszystko dobrze podociągać. Mam wrażenie, że ona też woli plecak od kieszonki, bo jest coraz bardziej ciekawa otaczającego ją świata, a teraz mam możliwość wszystko bacznie obserwować. Korzystamy zatem z ostatnich pięknych i ciepłych dni i motamy się przy każdej możliwej okazji :)



Ostatnio przeczytałam jeden z pierwszych postów żeby sobie powspominać i zauważyłam, że bardzo brakuje w nich pożegnań :) Już się poprawiam i pod tym żegnam się z Wami ciepło i zasuwam do sprzątania, korzystając z ostatnich kilku minut, kiedy Anna śpi :)

Mila za milą

..czyli o wspólnie spędzonym szóstym miesiącu



Jak na okrągłą "rocznicę" przystało, post zrobił się meeega długi, dlatego też podzieliłam go na dwie części :) Trochę się rozpisałam, ale to chyba z dumy. W końcu nie codziennie moje dziecko kończy pół roku. To już całkiem poważny wiek.

Podróż do Lublina

Wesele, ach wesele! To ono skłoniło nas do takiej dalekiej podróży. Tak więc we czwartek zapakowaliśmy całą ferajnę i ruszyliśmy w drogę. Postanowiliśmy, że pojedziemy w trakcie nocnego snu Ani, także ona była już wykąpana i ubrana w pidżamę, przygotowana na to, żeby ją tylko przełożyć do łóżeczka już na miejscu. 
Podróż minęła nam bardzo spokojnie. Jak to powiedział Marcin- "dziewczyny" spały grzecznie na tylnym siedzeniu, a my mieliśmy chwilę dla siebie :) Zawsze jak jedziemy tak daleko, zastanawiam się, jak radzą sobie małżeństwa, które się nie lubią? Jak można wytrzymać w jednym tak małym pomieszczeniu, tyle godzin z osobą, z którą nie ma się wspólnych tematów..? Zawsze mi wtedy żal tych rodzin, które, np. dla "dobra dzieci" pozostały na co dzień z mamą i tatą, ale o tym innym razem.
Na miejsce dojechaliśmy około 2. Ustaliliśmy, że wejdziemy po cichutku tylko krótko się witając, ja zamknę się z Anią w osobnym pokoju i ją nakarmię na śpika, a Marcin w tym czasie przygotuje jej łóżko. Oczywiście z planu nici, bo Córa jak tylko usłyszała zamieszanie to oczy wielkości złotówek, babcia i dziadek w zachwyt no i impreza.. Z dziadkami posiedzieliśmy jeszcze chwilkę, ale zaraz trzeba było się kłaść, bo jutro piątek, czyli normalny dzień pracy. Kiedy już w domu zrobiło się cicho, spojrzałam na tą naszą Małą Królewnę i pomyślałam "no łanie, ciekawe do której teraz impreza?". A ona na to zamknęła oczy i obudziła się o 9 rano!! Chyba nic mnie w życiu bardziej nie zaskoczyło niż ta sytuacja :P 
Wypad jak to wypad :) najpierw było super fajnie, potem zaczęły się "dobre rady", ale mój mąż jest najbardziej asertywnym człowiekiem pod Słońcem i mogę czuć się przy nim bezpiecznie :D Nie ma u nas miejsca na historyjki typu "Synuś zawsze posłucha się Mamusi". To, że zawsze stoi za nami murem, cokolwiek by się nie działo, to chyba cecha, za którą najbardziej go kocham i zawsze mi to imponuje. Jestem szczęściarą. Nie chcę też powiedzieć, że mam niefajnych teściów, bo są naprawdę ok :) Ale wiadomo jak to jest..
Kiedy nadszedł dzień uroczystości, rodzice pojechali z nami na ślub. W kościele zajęliśmy miejsce z boczku, żeby zmieścić się z wózkiem i czekaliśmy na rozpoczęcie ceremonii. Dawno już nie widziałam czegoś tak pięknego. Panna Młoda była najśliczniejszą jaką do tej pory widziałam, Pan Młody- najszczęśliwszy. Kiedy zapadła cisza, a mi zakręciła się łezka w oku Ania puściła najgłośniejszego bąka w karierze.. a potem zrobiła mega śmierdzącą kupę. Dobrze, że w kościele było dużo ludzi to nie było tego aż tak słychać (mam nadzieję), a zaraz potem rozbiło się wino, więc zamaskowało nieprzyjemne zapachy :) 
Podczas gdy przed Młodą Parą ustawił się tłum gości, ja zdążyłam przebrać Obesrańca i nakarmić go w samochodzie :) Akurat wyrobiliśmy się, żeby jako ostatni złożyć życzenia. Potem Ania pojechała z dziadkami do domu a my "poszliśmy w balet"! Podobno była bardzo grzeczna :) Ja nie wiem czy w to wszystko wierzyć..


Zębiszcza


No i zaczęło się.. Pamiętam jak Mądrala ząbkował. Co prawda był już duży i nie były to pierwsze ząbki ale było to, hmm.. TRUDNE.  Najbardziej barwne wspomnienie to kiedy chodził za mną pół dnia niemalże wyjąc "Daj mi, daj mi", ja na to "Ale co mam ci dać?", chwila konsternacji, cisza, widać, że coś kmini, ale po kilku sekundach "Daj mi, musisz, daj mi.." i tak przez parę dni. Teraz się uśmiecham, kiedy to sobie przypomnę, ale pamiętam, że były to ciężkie dni. Ja wychodziłam po 8 godzinach, a rodzice zostawali.. 
Ania ogólnie jest bardzo pogodnym dzieckiem. Od pierwszych dni pięknie śpi. Oczywiście budzi się na mleko, ale zjada i zasypia ponownie- żadnych problemów. Do tej pory miała dwie gorsze noce (jedną przed chrzcinami, kiedy Marcina nie było, a ja padałam na twarz, zmęczona przygotowaniami).
Pewnej nocy (Ania zasnęła około 20, czyli tak jak zazwyczaj), obudziła się około 22, wstałam, dałam smoka, położyłam się. 22.30- powtórka z rozrywki, niestety tym razem smok się nie sprawdził. Głodna- pomyślałam, ale nie, jeść nie chciała. Za to rozdarła się na cały dom. Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy nam się nic takiego nie zdarzyło. Ponosiłam, potuliłam, zasnęła. Odkładam do łóżeczka- oczy jak 5zł i jojczenie, więc znów to samo. Jak się można domyślić, na rękach spała, w łóżeczku się budziła. Po którymś razie, kiedy już opadłam z sił, przytargałam sobie materac do niej do pokoju i położyłam obok siebie.. też nic. Przytulona śpi, jak tylko się odsuwam marudzi. Nie był to już płacz a takie zwyczajne MANDZENIE (czyt. i tak źle i tak niedobrze). Gdy już nawet noszenie nic nie pomagało próbowałam karmić, ale jeść też nie chciała. Wykończona, około 3 nad ranem, położyłam się po prostu obok niej, włączyłam pozytywkę i przysypiałam a ona marudziła. Przed 5 stwierdziłam, że ona nie śpi już ładnych parę godzin, a ja przy niej takiej marudzącej i wiercącej się i tak nie zasnę, więc położyłam ją do jej łóżeczka i sama zasnęłam na podłodze. Przed 6 obudził mnie Marcin, który akurat wychodził do pracy. Ku mojemu zdziwieniu- dziecko spało grzecznie jakby nigdy nic. Szczęśliwa zabrałam swoją poduszkę i położyłam się w końcu w swoim łóżku myśląc, że skoro zasnęło koło 5 to na pewno pośpi troszkę - nic bardziej mylnego. Gotowość do zabawy i dalszego marudzenia ogłosiła już o 7.15! Dzień do południa przebiegał podobnie jak w nocy, ale postanowiłam się po prostu nią nie przejmować. Skoro nie pomaga karmienie i przytulanie znaczy, że nie tego chce, czyli podstawowe potrzeby ma zaspokojone. Żadnej gorączki, czerwonego gardła, kataru.. Poprawiło się wieczorem, przed samym kąpaniem. Wtedy też coś mnie tknęło i przejechałam jej po dziąsłach blaszaną łyżeczką. JEST! Mamy sprawcę całego zamieszania i przyczynek zła wszelkiego. Prawa, dolna jedynka ! Rany jaka byłam dumna z mojej małej Córeczki. Od razu zapomniałam o tej nieprzespanej nocy i kiepskim dniu, a kiedy grzecznie zasnęła w swoim łóżeczku, ja już nie mogłam się doczekać następnego dnia.. nie wiem dlaczego :P  
Osz.. ale się rozpisałam.


Choróbsko w domu

Oj mateczko, to było straszne. Marcin przytargał gdzieś z zewnątrz. Najpierw katar, potem kaszel, nieduża gorączka. Dwie polopiryny i mąż jak nowy, tylko oczywiście troszkę katar został. Dzień, może dwa i po kłopocie. Niestety ja, następnego dnia po "ozdrowieniu" Marcina, obudziłam się chora na maksa. No czegoś takiego to już dawno nie przeżyłam. Zaczęło się niewinnie, bo od bolącego gardła. Poczytałam Internety, wzięła jakąś pastylkę i przeszło. Niestety z nosa płynęła Niagara.. Sama woda, ale kapała w ślad za mną na podłogę. Jakoś dotrwałam do powrotu Marcina z pracy. Niestety był to czwartek.. Razem jakoś daliśmy radę do tej 20 i Anna poszła spać. Mnie, kiedy się położyłam, bolało dosłownie wszystko. Znów szybka lektura Internetów i Ibuprom, bo chociaż przeciwzapalny i myśl- oby przetrwać do rana. O świcie było jeszcze gorzej. Najgorsze było to, że bardzo się bałam, że zarażę Anię, a wtedy to już będzie niezły armagedon. Ostatecznie leżałam wyczerpana i ledwo żywa na jednym końcu łóżka, a ona na drugim i tak sobie egzystowałyśmy do powrotu taty. Na szczęście moja córcia jakby wiedziała, że mama choruje i była grzeczna jak aniołek. Marcin przejął Anię a ja dziękowałam Bogu za to, że jest weekend. Nasz kontakt ograniczyłam do absolutnego minimum. Tak naprawdę tylko ją karmiłam i to w maseczce. Taka sytuacja, w której nie mogłam się ruszyć z bólu, trwała do późnego wieczora w niedzielę. Żadne leki już nie działały, nic nie działało, a ja serio myślałam, że pora się zwijać z tego świata. 
Na szczęście w poniedziałek było już lepiej i sytuacja poprawiała się z godziny na godzinę. O rany jaka byłam szczęśliwa, ale najbardziej nie mogłam się doczekać aż przytulę Anię. Tak bardzo się za nią stęskniłam przez te kilka dni. Chciałam ją wyściskać, wycałować i zrobić pierdziocha na brzuchu :D Nie wiem jak to się stało ale ona nie zachorowała. To chyba jakiś cud. Wiem, że moje mleko ma z tym coś wspólnego, ale nie przypuszczałam, że może mieć aż takie właściwości.



Zapraszam Was serdecznie do lektury drugiej części, tego jakże długiego posta :D