poniedziałek, 17 września 2018

Ko ko ko

... czyli o życiu pospolitej Kury Domowej






Ja wiem, że to raczej pejoratywne określenie, ale ja je lubię i wcale mi ono nie uwłacza, więc używam do zdefiniowania swojej roli w rodzinie :) Nie spodziewajcie się jednak samych ochów i achów nad tym jakie to moje życie jest cudowne, wbrew temu co mogą mówić feministki o zajęciu którym się trudnię od ponad 2 lat. Ten blog nie jest tylko o radościach, ale i o TROSKACH- więc o tym głównie dziś będzie.

Podstawowe wyposażenie Matki Polki
..i niechsię dzieje co chce :D


Za bardzo nie wiem od czego zacząć. Czy od radości czy od trosk? Jak to będzie lepiej wyglądało? W jakiej kolejności będzie miało lepszy wydźwięk, żeby teraz nie wyszło, że jestem niezadowoloną ze swojego życia kwoką, siedzącą w sowim kurniku i zrzędzącą przy każdej okazji.








 
Otóż, jestem bardzo szczęśliwą żoną i matką dwóch pięknych i zdrowych Córek, ale jak każdy mam czasem swoje gorsze dni. Wiadomo, że jak od rana do nocy i oczywiście W nocy, myśli się tylko o jednym, a mianowicie o tym,  czy wszyscy są nakarmieni, czyści, czy jest im ciepło itd. itd. to w pewnym momencie dostaje się kociobzika i wtedy się zaczyna.. U jednych objawia się to gorszym samopoczuciem, złością, czasem nawet niezłym wk**wem, u mnie objawiło się brakiem ciekawości następnego dnia.

Od zawsze wiedziałam, że bycie mamą jest moim życiowym powołaniem. W ogóle nie przeszkadzało mi bycie kurą domową. Spełniałam się całkowicie w tej roli. Wybierając swój zawód myślałam „wolę zarabiać mniej, ale wstawać rano z chęcią pójścia do pracy”. Tak też zrobiłam i naprawdę podobało mi się bycie nauczycielem. Po prostu fascynuje mnie ta robota i daje mi dużo satysfakcji. Kiedy zostałam mamą, okazało się, że to jest jeszcze lepsze! Niestety do czasu. W pewnym momencie zaczęłam kłaść się spać z jedną myślą „nie chce mi się jutra, znów będzie tak samo”. 
Dzieci są nieprzewidywalne. Dostarczają masę nowych sytuacji i doświadczeń, ale uwielbiają swoje rytuały. Mnie zaczęła męczyć powtarzalność każdego mojego dnia i tego, że nie mam kontaktu z dorosłymi ludźmi. Poczułam, że „dziczeję”. Pragnęłam towarzyskich spotkań ale jednocześnie zaczęły mnie one peszyć, bo o niczym innym oprócz dzieci nie umiałam rozmawiać. Czułam się małowartościowa. Ponad to, każde zachowanie Marcina odbierałam jakoś dziwacznie. Sama doszukiwałam się u niego braku zainteresowania moją osobą, bo nie pytał co u mnie. No bo przecież u mnie zawsze to samo – dzieci. Co w tym ciekawego? On bywał po prostu zmęczony, nie chciało mu się gadać, a ja się zadręczałam. Doszło nawet do tego, że zaczęłam podejrzewać go o to, że ma kogoś innego. Kogoś kto go interesuje, fascynuje, ma do powiedzenia coś więcej niż tylko to ile kup dziś zmienił i co będzie na obiad. Zaczęło dobijać mnie to, że każdego dnia robię to samo i nie widzę efektów. Oczywiście widać progres w rozwoju naszych dzieci, ale to widzą ludzie, którzy nas odwiedzają, a nie rodzice, którzy widzą je na codzień. Codziennie wieczorem sprzątam, żeby zacząć dzień od „czystego konta”, a kolejnego dnia jest to samo i tak w kółko i w kółko. 





Nie wiem skąd to się wzięło. Przecież bycie w domu to jest coś co mi kompletnie nie przeszkadza, a nawet do pewnego momentu mnie to fascynowało i czułam, że się w tym spełniam. Może za długo to już trwało? Takie „niewychodzenie” do ludzi. Tak naprawdę „siedzę w domu” od jesieni 2015 roku, czyli to już trzy lata. 

Bywało tak już wcześniej, ale zazwyczaj pomagało dobre wyspanie się, lampka wina, jakieś wyjście z mężem czy po prostu odwiedzenie rodziców. Tym razem nie pomogła żadna z tych rzeczy. Nawet tygodniowy pobyt w Siedlisku zamiast polepszyć, to tylko pogorszył sytuację. Chyba po prosto coś się we mnie wyczerpało, jakieś potajemne pokłady mocy i dobrego nastroju. 




No i pojawiło się w mojej głowie pytanie. Co robić? Poddać się? Przecież masę kobiet w Polsce żyje w taki sposób jak ja i jakoś nie widać żeby narzekały. Może po prostu się do tego przyzwyczaję? Może tak już musi być, że teraz trzeba się w pełni poświęcić rodzinie, a kiedyś to sobie odbiję, jak już dzieci dorosną? I jak pomyślałam "jak już dzieci dorosną" to coś mnie uderzyło. No bo kiedy to będzie? NIGDY! Dla mnie zawsze będą moimi maleńkimi Dziewczynkami, którym będę musiała poświęcić 100% swojej uwagi, więc jeśli teraz czegoś ze sobą nie zrobię, to przepadłam. 
Kocham moją rodzinę, ale stwierdziłam, że nie mogę w tym wszystkim zapomnieć o sobie. Już pomijam moje małżeństwo i męża, dla którego faktycznie za jakiś czas stanę się całkiem nieinteresująca. Zawsze w dresie, ubrudzona zupką. Z jedną ręką w garach, a drugą trzymając dzieciaka za "fraki" żeby nie zrobiło sobie krzywdy w tym czasie, kiedy ja muszę przygotować obiad. Jakim wzorem będę dla moich dorastających Córek? Przecież one będą na moim obrazie budować swoją kobiecość. Muszę zatem reprezentować sobą to, co chciałabym żeby One uznały za godne naśladowania, bo mogą nie mieć tyle szczęścia co ja wychodząc za mąż i ich partnerzy niekoniecznie będą tacy wyrozumiali i wspaniali jak mój, choć oczywiście baaaardzo bym sobie tego życzyła. Chcę je nauczyć, że życie mamy tylko jedno i że trzeba je przeżyć jak najlepiej. Tak, żeby u jego schyłku móc powiedzieć, że niczego się nie żałuje. Żeby się spełniały w każdej czynności jakiej się podejmą i przede wszystkim były SZCZĘŚLIWE. Żeby miały pasję. Ja, mimo tego całego dobra jakie mnie w życiu spotkało, czułam, że czegoś mi brakuje. 






I... jakiś czas temu wymyśliłam, co z tym fantem zrobię. Oczywiście posiadając dwie wspaniałe Dziewuszki wychodzenie z domu nie jest już takie proste, ale nikt nie powiedział, że jest niemożliwe. W głowie zakiełkował mi pomysł i wiedziałam, że będzie trudny do realizacji, ale znalazłam TO :D Znalazłam pasję i od pół roku spełniam swoje marzenie. Co to za tajemnica? Opowiem Wam następnym razem. Wtedy też pewnie będzie sporo o organizacji "czasu wolnego" młodych rodziców.

Szczerze mówiąc, samo dojście do wniosków, którymi zanudzam Was od początku tego posta, przyniosło mi ulgę. Czuję po prostu, że znów mogę mieć pełną kontrolę nas swoim życiem. Ku mojemu zdziwieniu nie czuję się też jak wyrodna matka (a tego się bałam), z tego powodu, że chcę zrobić coś dla siebie, bo wiem, że wszyscy na tym zyskamy, bo szczęśliwa kobieta to dobra żona i matka. KONIEC :D