czwartek, 29 października 2015

Myślałam, że jestem SUPER- otóż wcale NIE!

Czas się cieszyć


Kiedy minęły mdłości i inne, choć już nie tak spektakularne dolegliwości pierwszego trymestru, nadszedł czas na pełną radość. Przede wszystkim jawną. Nareszcie mogliśmy pochwalić się wszystkim dalszym znajomym, że oczekujemy maluszka. Dla mnie samej był to przełomowy moment naszej ciąży, bo przez pierwszy okres bardzo bałam się, że po prostu się nie uda. Tyle razy zetknęłam się już ze smutkiem bliskich mi osób, po stracie nienarodzonego jeszcze dzieciątka, że chyba nie potrafiłam do końca, po pierwsze uwierzyć, a po drugie w pełni się cieszyć z rosnącego w moim brzuchu maluszka.
Tak czy siak, stało się.. minął magiczny 3 miesiąc, ja poczułam się znacznie lepiej, oj znacznie. Apetyt zaczął mi dopisywać, minęło ciągłe zmęczenie, mogę już nawet wejść po schodach nie robiąc po drodze przystanku. Dostałam takiego przypływu energii, że w mojej głowie zrodził się szatański pomysł: "dlaczego ja w ogóle siedzę w domu? Przecież to jest bez sensu! Mam tyle siły, że mogłabym góry przenosić, tylko się tu marnuję.. może wrócę do pracy, przecież tyle mogłabym zrobić!"
Drugiego dnia po powzięciu takiego planu przyszedł weekend i czas znów do szkoły. Tak, niestety jestem przyszła mamą uczącą się, ale to już ostatni rok (mam nadzieję). Co prawda odbyły się już ze dwa zjazdy od kiedy jestem w ciąży, ale wtedy moja MOC nie była aż tak doraźna. Więc ten weekend był zaskakująco dobry, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że powrót do pracy to świetny pomysł. Niedzielnego wieczoru podzieliłam się moimi przemyśleniami z Marcinem i no cóż.. jego entuzjazm pozostawiał sporo do życzenia, z czym niestety muszę się liczyć, bo skubaniec prawie zawsze ma rację. Przekonałam się o tym bardzo szybko, bo już nadchodzącej nocy. JELITÓWKA!

Jelitówka

 

Chroba dość popularna i powszechnie znana więc odpuszczę sobie jakże interesujący opis jej objawów. Przejdę od razu do tego jak to się ma do ciąży. Nieprzespaną noc, która akurat przy ostatniej mojej dawce odpoczynku nie była jakaś bardzo destrukcyjna, można pominąć w niebezpieczeństwach a nawet w dokuczliwych dolegliwościach. Zmęczenie oczywiście było ale mając w perspektywie dzień, w którym tak naprawdę musisz tylko wypuścić psa na podwórko i oddychać - nie przeraziło mnie to. Przespałam więc jego większość, tyle ile się dało i na tyle na ile pozwolił mi ból hmm.. wszytskiego. Schody zaczęły się dopiero przy pojawieniu się gorączki. Dość wysokiej bo ponad 38,5. Wtedy naparwdę się wystraszyłam. Do tej pory mysłałam, że po prostu zjadłam coś co mi zaszkodziło, bo niestety ulegam wszytskim moim zachciankom i nie  mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że "jem w ciąży tylko zdrowe produkty". A FIGĘ! Jem wszytsko na co mam ochotę. Temperatura uświadomiła mi, że to jednak wirus. I co teraz?
Lekarz? Absolutnie nie mam siły, z resztą jestem sama w domu, poprowadzić nie poprowadzę, zabrudzic taksówkę.. też mi się nie uśmiecha. Marcin wraca za dwie godziny- tak to jest plan! On coś na pewno wymyśli.
Zbijać gorączkę? Jeśli tak to jakimi lekami?
Jak sobie radzą mamy trójki dzieci?! Przecież to jest niemożliwe!


Ratunek

Mój jakże opanowany mąż wpadł do domu z konkretnym planem zamówienia wizyty domowej. Lekarz miał przyjechać w przeciągu 6 godzin. Sporo, ale mając w perspektywie ratunek zbliżający się do nas z każdą minutą ból dawał się jakoś znosić. Najgorsze było to, że przez zaciśnięty i zmęczony żołądek prawie nie mogłam pić. Przez cały ten dzień udało mi się pochłonąć tylk pół szklanki wody. Marcin jak Cerber stał nade mną i mnie pilnował ale każdy łyk był trudnością.
Po niecałych dwóch godzinach przyjechał pan doktor. Osłuchał mnie, zbadał brzuch i stwierdził, że najgorsze już za mną i że gorączka, której się tak obawiałam nie szkodzi dziecku. Oczywiście trzeba ją będzie zbić jeśli przekroczy 39 ale już wtedy zaczęła spadać, więc tragedii nie było. Niestety najgroźniejsze dla maluszka było odwodnienie, do którego na szczęście jeszcze nie doszło ale byłam na najlepszej do tego drodze. Lekarz zagroził mi szpitalem i kroplówką i zakazał kłaść się spać aż nie wypije przynajmniej 1,5 litra płynów. Zalecił też zjeść jakieś paluszki albo wafle ryżowe, cokolwiek. Przepisał ORSALIT i DICOFLOR, pogratulował ciąży, życzył miłego wieczoru i odjechał. Na co mój mąż przejęty tym, że muszę coś jeść, pognał do biedronki i wrócił z całą siatą paluszków, wafli różnych rodzajów, wody i innych potrzebnych do wyzdrowienia produktów.

Poprawa

Żołądek przestał dokuczać mi już w nocy, co pozwoliło mi pić ale uświadomiłam sobie wtedy, że mój ginekolog nie wymyślił sobie tego zwolnienia znikąd. Dotarło do mnie dlaczego siedzę w domu a nie biegam po przedszkolu. Pierwszy raz w życiu, a przynajmniej od kiedy pamiętam, miałąm tak wysoką gorączkę i jej nie zbijałam. Bołało mnie wszystko. Zęby, głowa, stawy, włosy, mięśnie, nawet stopy, o czym nawet nie miałam wcześniej pojęcia, że stopy moga boleć o tak sobie, bez żadnej wyraźnej przyczyny. Następnego dnia obudziłam się już w lepszej formie, został tylko ból głowy, który niestety z godziny na godzinę coraz bardziej się nasilał. Bolało już do tego stopnia, że poddałam się i wziełam paracetamol. Dziś jest już o wiele lepiej. Powoli rozszerzam moją dietę. Wirusa najprawdopodobniej złapałam na uczelni, wystarczyło dotknąć klamki, której wcześniej dotknął ktoś zarażony a dalej to już samo poszło. Teraz wiem jak bardzo muszę na siebie uważać, bo potem trudno walczać jak się nie ma czym.

sobota, 24 października 2015

Atrakcje śródtygodniowe

Nieprzewidziana wizyta


Wtorek, 20 października, godzina 20.34
Z mężem leżymy już sobie wygodnie w łóżeczku, korzystając z ostatnich chwil spokoju jakie nam zostały. Marcin uczy się do egzaminu, ja bezsensownie grzebię coś w komputerze i motywuję się do podniesienia ciężarnego ciała i rozwieszenia prania. Nagle dzwoni telefon.. O! Mama :) lubimy wieczorne rozmowy z mamą.
Mama: Cześć kochanie - oj.. to nie jest ton jaki najbardziej lubię, zwłaszcza u mojej mamy, choć też nie najgorszy, bo w najgorszych przypadkach dzwoni do Marcina i zaczyna podobnie.
Ja: No cześć, co tam słychać?
M: Wiesz.. kładziecie się już?
J: Leżymy, ale jeszcze nie idziemy spać, co się stało?
M: No bo Doris (moja najmłodsza siostra, która ściągnęła do Wrocławia, zwabiona legendarną uczelnią zwaną potocznie POLIBUDĄ) dzwoniła.. wiesz, spadła ze schodów i coś jej się stało z nogą i teraz czekają już ponad godzinę na karetkę no i.. no nie wiem, jakbyście jeszcze nie spali to może bądźcie w gotowości, jakby trzeba było jechać albo coś.
J: Mamuś ta karetka nie przyjedzie prawdopodobnie, już po nich jadę.

No i tak mniej więcej zakończyła się nasza rozmowa. Z ciepłego łóżeczka zczołgałam się na dół, zrobiłam kanapki, bo dobrze wiedziałam, że sprawa przed północą na pewno się nie rozwiąże i pojechałam do tej mojej kaleki :) Oczywiście przy sporym niezadowoleniu ze strony mojego męża, bo koniecznie chciał jechać ze mną, ależ czy to miłoby jakikolwiek sens? Oczywiście, że nie!
Doris razem z całą armią dzielnych rycerzy (a dwóch ich było, rośli w mięśnie i siłę) przetransportowała się do naszego ambulansu marki skoda i może nie na sygnale ale równie dramatycznie, bo bez mapy, ze środnio działającym GPSem i w deszczu ruszyliśmy na poszukiwanie szpitala.
Wejście tam okazało się jednak trudniejsze niż myśleliśmy, ale w końcu się udało. Zabrane zostały od nas najpotrzebniejsze informacje i tak równo o 23.00 zasiadłyśmy na szpitalnych krzesełkach i uzbrojone w cieprpliwość czekałyśmy aż przyjdzie kolejny rycerz w lśniącej zbroi (ewentualnie fioletowym wdzianku) i oswobodzi mnie od Doris a Doris od bólu :)

Po jakimś czasie podjechał do nas woźnica, w pięknym białym uniformie z karocą. Imponującą! Czarna, cztery koła, skórzana tapicerka i porwał pacjentkę na zdjęcie RTG. Okazało się, że co prawda noga nie jest złamana ale biały pantofelek by się jednak przydał. Doris asertywnie odmówiła, bo nie było to konieczne a miała ku temu jakiś bardzo ważny powód. Tak oto o godzinie 1.20 opuściłyśmy Szpitalny Oddział Ratunkowy z całym plikiem skierowań i wskazówek co do dalszej diagnozy, bo ówczesna brzmiała "skręcenie i naderwanie innycj i nieokreślonych części stopy" :D

Tak więc teraz tułam się z moją kaleką od przychodni do przychodni, ale mamy przy tym niezły ubaw.


poniedziałek, 19 października 2015

Trudne pięknego początki, czyli trymestr I, cz.2

Apteka

 


Kiedy podjęliśmy decyzje o powiększeniu naszej rodzinki odwiedziłam mojego lekarza, który zrobił mi kontrolne badanie, zlecił kilka podstawowych badań z krwi i polecił brać kwas foliowy, który posłusznie brałam przez prawie rok, do momentu poczęcia. Kiedy dowiedziałam się o ciąży w aptece polecono mi witaminy PregnaPLUS, które też kwas foliowy mają w swoim składzie. Z tego co wiem są one przeznaczone też dla kobiet starających się o dziecko. Byłyo niestety dość drogie, bo za 30 tabletek zapłaciłam ponad 50zł. Kupując kolejne opakowanie wybrałam inne(Mama DHA), za które zapłaciłam 70zł za 60 tabletek i uradowana wyszłam z apteki myśląc "przechytrzyłam system ;D". Jak się potem okazało to system przechytrzył mnie, bo dawka to były 2 tabletki dziennie. W dodatku tabletki są tak wielkie, że trudno je połknąć, zwłaszcza przy mdłościach.

Pierwsze objawy 

Pierwszym objawem, którego nawet nie łączyłam z ciążą było właśnie wspomniane wcześniej "dziwne" samopoczucie. Nie wiedziałam co mi sie chce a czego mi sie nie chce, nawet teraz nie potrafię określić tego jak się czułam. W jednej chwili pragnęłam przytulić się do męża, za kilka sekund zachodziłam w głowę "czemu ja właściwie za niego wyszłam?". Pokręcona to sprawa. Kiedy już dowiedziałam się, ze spodziewamy się maleństwa, czyli około 5 tygodnia ciąży zauważyłam, że dużo szybciej się męczę, miałam ochotę zdrzemnąć się po pracy no i oczywiście wizyty w toalecie stały się dużo częstsze. Około 8 tygodnia budziłam się nawet 6 razy w ciągu nocy, co już w pewnym momencie stało się strasznie upierdliwe :)
Nie przeszkadzało mi to jednak na tyle, żeby moje życie jakoś się zmieniło. Zaakceptowałam zmiany i szłam dalej do przodu, aż do pewnego piątkowego popołudnia kiedy to położyłam się zmęczona do łóżka a w sobotę już nie wstałam. Dopadły mnie takie mdłości, z którymi nie byłam w stanie sobie poradzić. Nie jadłam prawie nic, przez co po kilku dniach nie miałam siły wstać z łóżka. Przez kilka tygodni mój świat ograniczył się tylko do czterech ścian naszej sypialni, bo w całej reszcie domu śmierdziało rybą, którę piekłam w ten pamiętny piątek. Tym samym skończyła się moja przygoda z przedszkolakami. Mam nadzieję, że wrócę do nich za 1,5 roku i nadrobię wszytsko co mnie ominęło.
Jak wielka była moja radość kiedy powoli moje menu stawało się coraz bardziej różnorodne i ewidentnie wracało do normy. Wtedy zaczęły się zawroty głowy. Wizyta w kościele stała się dla mnie wielkim stresem, bo wystarczyła chwila, żebym straciła władanie w nogach i Marcin musiał mnie na sygnale wyprowadzać na zewnątrz, przy niemałym zainteresowaniu wszytskich dookoła. Niemożliwe stały się też samodzielne podróże samchodem. Na sam koniec pierwszego trymestru dopadły mnie jeszcze bóle w krzyżu, które towarzyszą mi do dziś, ale ani to ani zawroty głowy nie mogą się równać z mdłościami. Zapamiętam to doświadczenie do końca życia! :)

Badania

 Przy kolejnej wizycie u mojego lekarza, zrobiono mi usg, założono kartę ciąży, ustalono jej wiek i przybliżoną datę porodu. Wypadała w urodziny mojej Kasi, która oczywiście będzie przy porodzie. Zobaczymy czy się uda, bo termin jest ruchomy, czyli 2 tygodnie w te lub wewte :) Pan doktor zlecił też masę badań krwi i moczu ale też badania prenatalne, które polegają na zrobieniu dokłądnego USG z różnego rodzaju pomiarami, na czym kompletnie się nie znam i nie chciałabym nikogo wprowadzić w błąd. W każdym razie badania te mają wykluczyć lub potwierdzić wady genetyczne płodu i powiedzieć jakie jest ryzyko wystąpienia konkretnych niepełnosprawności. Najpierw wahaliśmy się, czy robić te badania, bo co to niby da? Jeśli się okaże, że nasze dziecko ma zespół Downa to i tak je urodzę i będzie naszym dzieckiem a my jego rodzcami, niezależnie od tego czy jest zdrowe czy nie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, bo lepiej wiedzieć wcześniej i być przygotywanym na przyjście na świat NIEZWYKŁEGO człowieka.
Dziś jest już po badaniu :) Marcin pierwszy raz widział nasze maleństwo, które nareszcie wygląda jak człowiek. Słyszeliśmy jak bije jego maleńkie serduszko, widzieliśmy jak się wierci i fika koziołki w brzuchu. Niestety ja jeszcze nie jestem w stanie tego poczuć. Ostatecznie pokazało nam piątkę i na tym badanie się zakończyło :) Oprócz tego została mi jeszcze pobrana krew. Wyniki będą w przeciągu kilku dni.

I tak oto zakończył się trymestr pierwszy. Ten najbardziej niebezpieczny. Teraz przyszedł czas aby w końcu przestać się tak bardzo bać a zacząć się cieszyć i rozgłaszać radosną nowinę wszem i wobec :D

piątek, 16 października 2015

Trudne pięknego początki, czyli trymestr I, cz.1

Kreseczki i kropeczki 


 Zaczęło się od już wcześniej wspomnianych dwóch kresek na teście, do którego zrobienia zbierałam się prawie tydzień. Mamuśki, które jakiś czas bezskutecznie starały się o maluszka wiedzą i dobrze znają to uczucie, kiedy zamiast upragnionych dwóch pojawia się jedna, samotna :( Tak też ze mną bywało.
Na samym początku, żyjąc w swej błogiej nieświadomości, jeszcze na długo przed planowaną miesiączką biegłam do apteki i w pośpiechu robiłam test, nie zdając sobie sprawy z tego, że równie dobrze mogłabym sobie powróżyć w fusów :P Dopiero obszerna lektura "internetów" uświadomiła mi moje błędy.
No więc gdy w końcu okres się spóźniał nie miałam już ochoty na pełną nadziei wycieczkę do apteki.. Czekałam dzień, potem kolejny i kolejny wciąż powtarzając sobie "to pewnie stres związany z początkiem roku szkolnego, nie ma co się nastawiać, bo znów się rozczarujesz". Niestety z dnia na dzień trudniej było mi się na czymkolwiek skupić. Dosłownie nie mogłam myśleć o nieczym innym jak o lokatorze w moim brzuchu. W końcu stwierdziłam, że tak się nie da dłużej żyć! No i zobaczyłam, po raz pierwszy w moim życiu dwie kreseczki na teście i.. ku mojemu zaskoczeniu było hmm.. DZIWNIE - tak "dziwnie" to dobre słowo. Uśmiechnęłam się ale nie wierzyłam w to co widzę. Z rozpędu zrobiłam kolejny test- znów ten sam wynik. A więc jestem w ciąży- pomyślałam i już nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Chciałam krzyczeć ale nie wiedziałam do kogo, czy to już czas?

Radosna nowina!

W pierwszej kolejności zadzwoniłam do Kasi - mojej siostry a zarazem najlepszej przyjaciółki. Nie musiałam nic mówić- ona wiedziała, jak zwykle z resztą. Należę do osób, które uwielbiają niespodzianki. Nie tylko dostawać ale przede wszystkim robić. Element zaskoczenia zawsze i wszędzie obecny. Tak też miało być z moim mężem. Za kilka dni wypadała nasze druga rocznica ślubu :) Marcin raczej nie należy do osób, które są bardzo wylewne jeśli chodzi o uczucia, tzn jest na tyle wylewny na ile wypada mężczyźnie :) Nie wytrzymałam jednak, gdy zaczął się temat wydatków, których akurat nie mieliśmy zbyt wiele i mój mąż wpadł na pomysł zamontowania strasznie drogiej bramy wjazdowej.. no cóż, w ten właśnie jakże przyziemny sposób powiadomiłam go o nadchodzących wydatkach :)
Pojawiło się kolejne pytanie: co z powiadamianiem rodziny? Teraz? Za 3 miesiące? Żadne z nas tego nie wiedziało..

Pierwsza wizyta u lekarza

Mamy to szczęście, że firma Marcina zapewnia nam ubezpieczenie w prywatnej sieci poradni medycznych, dość popularnej we Wrocławiu (jeśli któraś z was będzie chciała dowiedzieć się więcej o lekarzu, do ktorego chodzę, napiszcie maila a na pewno odpowiem, bo jest godny polecenia). Kilka dni po tym jak dowiedzieliśmy się o pozytywnym wyniku testu siedziałam już w gabinecie u mojego lekarza. Okazało się jednak, że ciąża jest młodsza niż wychodziło z jego obliczeń i zobaczyłam tylko małą ciemną kropeczkę, która niepodważalnie była ciążą więc mieliśmy już pewność. Oczywiście przygotowałam sobie całą listę pytań i polecam to każdej z was, bo jak zapiszecie na kartce to na pewno o niczym nie zapomnicie. Pan doktor odpowiedział wyczerpująco na każde pytanie, odradził pracę od października z uwagi na wirusy panujące w przedszkolu i kazał przyjść za miesiąc.
Zawsze myślałam, że jedynym zagrożniem w mojej pracy dla ciężarnej kobiety są skaczące, nieuważne i wiecznie przytulające się dzieci, z czym, jak byłam przekonana, świetnie sobie poradzę i będę mogła pracować prawie do samego końca ciąży. Stwierdziliśmy jednak, że skoro lekarz widzi inne zagrożenie dla mnie i dla maleństwa nie należy zgrywać superbohatera i się po prostu "posłuchać mądrzejszego". Tak czy siak został mi jeszcze miesiąc żeby nacieszyć się moimi maluszkami i choć trochę je poznać.. Och jak bardzo się myliłam!

CDN :)

czwartek, 15 października 2015

Nasza historia

Skąd się wzięłam?

fot. Grzegorz Smolarski

Wychowałam się w domku w środku lasu (tak, dokładnie tego powyżej), w małej wioseczce w woj. lubuskim. Słysząc małej ludzie zazwyczaj nie potrafią sobie wyobrazić jak mała jest to mieścinka. Otóż, moją ulubioną kwestią na określenie skali jest "nasza pięcioosobowa rodzina tworzyła 1/3 populacji tej wsi".

Niania? Mamą? Czy to nie jakaś patologia?

Otóż nie :) Zawsze lubiłam dzieci (mam dwie młodsze siostry, nad którymi zawsze trzeba było sprawować pieczę), przyzwyczaiłam się do tego, że nigdy nie jestem odpowiedzialna tylko za siebie. Wiedziałam, że celem mojego życia jest założyć rodzinę i spisać się w tym co najmniej tak dobrze jak moi rodzice, choć im byłam starsza tym bardziej byłam pewna, że to zadanie niezwykle trudne, ale skoro oni dali radę, to mnie też się uda. W końcu jestem ich córką. 
Po mamie odziedziczyłam coś jeszcze. Mianowicie, miłość do zawodu. Dziś jestem nauczycielem a ona moim ideałem pedagogicznym. Nauczyła mnie, że najważniejsze w naszej pracy nie jest to czego uczymy, ważne jest to JAK uczymy, JAK przy tym bawią się nasi uczniowie i my same oraz czy kochamy NASZE dzieci. 
Na studiach, a właściwie już w klasie maturalnej, byłam nianią i mogę powiedzieć z czystym sercem, że kochałam każde z moich dzieci. Spędzaliśmy razem piękny czas, one uczyły się ode mnie a ja od nich. Tych chwil nie zapomnę do końca życia :) W tak zwanym międzyczasie wyszłam za mąż i założyliśmy swoją małą 2-osobową rodzinkę. Potem przyszedł czas na poważne decyzje.. koniec z nianiowaniem, pora wziąć się za normalną regularną pracę. Tak właśnie wylądowałam we wrocławskim przedszkolu, o którym na pewno jeszcze nie raz będzie :)

Dwie kreski na teście i co dalej?

Właśnie zaczęło się spełniać kolejne z moich marzeń. Zostałam wychowawcą najmłodszej grupy w przedszkolu. Nie bez obaw ale z całych sił, na pełnych obrotach przygotowywałam dla nich salę, materiały, kolorowe ikonki itd, itp. Pracy było dużo, w przedszkolu jak w ulu kręcili się nauczyciele, dyrektorzy, majstrowie (bo coś jeszcze trzeba dopiąć na ostatni guzik przed przyjściem dzieci) i w tym wszystkim ja, dziwnie zmęczona i jakaś nieswoja.. 
Na dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego wyszło szydło z worka i cała zagadka mojego dziwnego samopoczucia została rozwiązana. I co teraz? Przecież dopiero zaczęłam pracę, jak zareaguje dyrektor, koleżanki, moje dzieci, których nawet nie zdążyłam poznać? Mnóstwo pytań i lekkie przerażenie ale połączone z wielką ekscytacją. Wszystko dobrze się jednak potoczyło, niestety udało mi się przepracować z moimi maluszkami tylko tydzień a potem wylądowałam w łóżku bo "trudne pięknego początki" o czym będzie w kolejnym poście. 

Tymczasem żegnam się :) i zasuwam po kwas foliowy