poniedziałek, 11 września 2017

Największy zawód ostatnich lat

... czyli poród numer DWA

 

 

Dziś niestety będzie trochę na smutno :( Ja wiem, że poród to nic przyjemnego i rzecz jasna liczyłam się z tym od początku, ale po opowiadaniach koleżanek, szerokiej lekturze internetów i moim ostatnim porodowym doświadczeniu wiem, że można rodzić i Rodzić. Ja Anię Rodziłam, dzięki wspaniałej Pani Kasi i całemu personelowi trzebnickiego szpitala. Tym razem też zdecydowałam się na brak możliwości znieczulenia w zamian za gwarancję rodzenia po ludzku, niestety się przeliczyłam..

Ciąża przeterminowana

Już w połowie lipca byłam przekonana, że urodzę wcześniej niż to przewidział mój lekarz. Chciałam tylko dotrzymać do 38 tygodnia ciąży i tyle. Było mi ciężko, dużo ciężej niż z Anią, ale o tym będzie osobny post. Czułam też, że Agator pcha się na ten świat jak tylko może. Kiedy magiczna data minęłam, czekałam na skurcze i wio do szpitala. Niestety czekanie się przedłużało i przedłużało i przedłużało, aż w końcu dotarliśmy do terminu porodu. Potem kolejny dzień czekania i kolejny i kolejny.. Powoli zaczynałam myśleć, że ta ciąża nigdy się nie skończy. Nie mieściłam się już nawet w ciążowe ubrania, cała byłam spuchnięta, zapomniałam już kompletnie jak wyglądają moje stopy, a nie raz zdarzyło mi się szukać mojej córki, która okazywała się być pod moim brzuchem. TRAGEDIA! Miałam nadzieję, a nawet byłam pewna, że moje urodziny będziemy obchodzić już we czwórkę i to w domu, a tymczasem nic. Tego też magicznego dnia, kiedy mijało ćwierć wieku mojej tułaczki po ziemskim padole, mijała siódma doba po terminie, czyli czas najwyższy na zgłoszenie się do szpitala. Udało mi się jednak pojechać tam dopiero po południu, co dało mi jeszcze cały jeden dzień z moją jedynaczką, którą rozpieszczałam do granic możliwości :)

Szpital 

Na izbę przyjęć odwiózł mnie Marcin razem z Anią. Oczywiście już na korytarzu przy pożegnaniu nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiem czy to hormony czy co, ale wiedziałam, że będę strasznie za nimi tęsknić. Dzień wcześniej poczułam, że ogarnia mnie panika. Najpierw pomyślałam, że to strach przed bólem itd., ale wtedy uświadomiłam sobie, że to po prostu strach przed rozstaniem. To miała być nasza pierwsza noc, którą spędziłyśmy osobno. Oczywiście zostawiałam ją już wcześniej na wieczór, np podczas wesela znajomych, ale zawsze wracałam przed jej pobudką, a teraz miało być zupełnie inaczej. Widmo tych minimum trzech dni, które miałam spędzić w szpitalu bez niej mnie mocno przerażało.
Wracając do wątku, kiedy tylko schowali się za drzwiami ja zalałam się łzami i płakałam tak dobre 10 minut. Na izbie akurat działa się jakaś straszna sytuacja więc na przyjęcie poczekałam sobie kilka ładnych godzin, ale miałam dobrą książkę więc było okej. Po drodze okazało się, że nasz "położniczy Anioł" czyli Pani Kasia ze szkoły rodzenia, o której już wspominałam nie raz, jest na miejscu i służy jak zawsze ciepłym słowem i pomocą :) Ugadałyśmy się więc, że teraz to już na pewno rodzimy razem kolejnej nocy, bo więcej taka okazja może się nie przytrafić. I tak oto 1 września o 21.00 zostałam przyjęta na oddział patologii ciąży.

Dla porównania 


Na górze Ania, na dole Agatka

Na górze

Na górze spotkałam zapoznaną już wcześniej na grupie koleżankę i jeszcze jedną dziewczynę, która znalazła się w takim samym położeniu co my :) Pogadałyśmy chwilę, pogasiłyśmy światła i.. i zaczęły się skurcze. Najpierw lekkie, z czasem coraz mocniejsze, a co najważniejsze - regularne. Około 1 zawiadomiłam już kogo trzeba, zostałam podpięta pod KTG  i kiedy okazało się, że skurcze faktycznie wyglądają na porodowe zbadał mnie lekarz i wysłał na dół, czyli na porodówkę. Spakowałam więc co potrzebniejsze rzeczy, pożegnałam się z dziewczynami i tyle, heja z powrotem.

Na dole

Kiedy zjechałam na dół akurat na świat przyszło nowe życie.. I znów te hormony- zalałam się łzami. Nikt wtedy się mną nie zainteresował, co uznałam za całkiem normalne i zrozumiałe, bo przecież są ważniejsze sprawy na głowie :) Z racji, że już tam kiedyś byłam, pozwoliłam sobie się rozgościć i poskakać na piłce, bo pamiętałam, że ostatnio to mi przynosiło największą ulgę w bólu. Za jakiś czas pojawiła się Pani położna i podpięła mnie znów pod KTG i mimo że było bezprzewodowe i teoretycznie pozwalało na aktywny  poród, kazano mi leżeć. Leżałam więc grzecznie, po cichutku zwijając się z bólu i zastanawiając się, kiedy ktoś do mnie przyjdzie, bo nie wiedziałam, czy dzwonić już po Kasię czy to jeszcze za wcześnie. W końcu to był środek nocy i nie chciałam zrywać jej bez potrzeby, zwłaszcza, że czekała ich do mnie długa droga, więc wolałam, żeby byli wypoczęci.
Co jakiś czas przychodziła Pani położna, rzucała okiem na zapis i nic nie mówiąc wychodziła. Strasznie mnie to zdziwiło, bo ostatnio byłam informowana na bieżąco o postępie porodu. W końcu za którymś razem udało mi się wyciągnąć, że nie ma rozwarcia, a skurcze mimo tego, że silne, nie są regularne.
Po odpięciu tego piekielnego sprzętu znów uciekłam na piłkę, by choć troszkę sobie ulżyć. Nie pamiętam ile razy jeszcze zostałam podpięta pod KTG, ale zawsze to było na leżąco i zawsze bez żadnych informacji.. to mnie rozwaliło. Nie mogłam sobie poradzić przez to ze swoim bólem, bo wiedziałam, że idzie na marne, że nic się nie dzieje i niczego nie powoduje. Nie przybliża mnie do spotkania z Agatką. Zastanawiałam się, jak długo to jeszcze może potrwać. Przecież minęło już tyle godzin i nic, czy to się kiedyś skończy i jak się skończy. Kiedy spytałam o to usłyszałam tylko "no może Pani urodzić dziś, ale nie musi". Wizja bóli przez kolejnych 12 godzin mnie przeraziła do tego stopnia, że mało się nie popłakałam. Było mi zimno, nikogo ze mną nie było i nie wiedziałam czego się spodziewać. W międzyczasie przyjechała dziewczyna na CC.. 10 minut od przyjęcia i już na porodówce było słychać głośny płacz jej dziecka. Jak ja jej wtedy zazdrościłam!
W końcu o 7 przyszła zmiana załogi. Pani położna przyszła powiedzieć, że w sumie mogę już zadzwonić po siostrę, bo choć nie ma postępu, nie wiadomo co się wydarzy i powoli może już jechać. Tak więc zrobiłam. Pozostało czekać aż dotrą i modlić się o szybkie rozwiązanie. Po 8 ból był już nie do wytrzymania, a znów kazano mi leżeć pod KTG, "bo trzeba je zrobić na porządnie".. jakby te poprzednie nie wystarczyły. Wtedy byłam już wściekła, ale co mogłam zrobić- nic. Jak tylko zapis się skończył zostałam zaproszona na badanie i tam okazano mi serce. Przemiły Pan doktor zadał mi najpiękniejsze pytanie w moim życiu (tak, ucieszyłam się chyba nawet bardziej niż jak usłyszałam "czy zostaniesz moją żoną?"), a mianowicie "chce Pani urodzić szybko czy szybciej?" Oczywiście odpowiedź była jasna. Kolejne pytanie "to przebijamy pęcherz czy oksytocynkę?", odpowiedź- "OBA!" No niestety to nie przeszło, ale Pan doktor wybrał pęcherz i chwilę później dźgnął mnie w nogę.. "ups, nie trafiłem, ale już stary jestem, średnio widzę, nie pozwie mnie Pani?". Tak mnie to rozśmieszyło, że na chwilę zapomniałam o bólu.


Akcja START

Kiedy odpłynęły już wody płodowe, a raczej zostały ze mnie spuszczone przy okazji zalewając sporą część podłogi i buty wszystkich dookoła, załoga wpadła na szatański pomysł, czyli kolejne KTG na leżąco, bo trzeba je zrobić "porządnie". Jak to usłyszałam to się przeraziłam i zaczęłam negocjować. Udało się dojść do kompromisu i zapis miał być tylko w połowie wykonywany na leżąco, a później mogłam wskoczyć na piłkę. Położyłam się więc i ostatkami sił starałam się pokonać ból. W tym czasie "dojechały" koleżanki z patologii. Bolało już tak bardzo, że było mi obojętne czy ktoś na to patrzy czy nie, choć wiadomo, zostałam w tym momencie kompletnie obdarta z intymności, zwijając się z bólu przy całkiem obcych ludziach.
Po niedługim czasie zaczęło mi być niedobrze.. i to bardzo niedobrze. Podobno to było spowodowane rozwieraniem się szyjki. Oczywiście nie było to przyjemne, ale nareszcie coś się działo i wiedziałam, że moje cierpnie nie idzie na marne. Po niedługim czasie przyszła Pani położna i ułożyła mnie w takiej pozycji, która miała ułatwić Agatce drogę do kanału rodnego i sobie poszła. W tym czasie przyszedł kolejny skurcz, ale inny niż te poprzednie. Gdybym wcześniej nie rodziła, pewnie bym się nie zorientowała, że to już zaczęły się skurcze parte, więc wrzasnęłam na całą porodówkę, że to już. Faktycznie Pani położna pojawiła się w mgnieniu oka i fakt- "o kurcze, Marysiu, chodź szybko, Pani nam tu rodzi!". Normalnie bym się pewnie przeraziła tym, że wszystko dzieje się tak szybko i kompletnie bez mojej kontroli, ale wtedy chciałam już tylko urodzić. Niestety skurcze bardzo osłabły, co spowodowało, że samo wypchnięcie Agatki było nie lada wyzwaniem. Rodząc Anię nie krzyczałam, bo miałam wrażenie, że to mnie tylko rozproszy, poza tym, po co mam tracić na to energię. Tym razem było całkiem inaczej i krzyczałam. Nie tyle z bólu, co z wysiłku. Gdzieś tam w podświadomości miałam myśl, że za ścianą, a raczej połową ściany, są dziewczyny, które rodzą po raz pierwszy i na pewno niepotrzebnie je straszę, ale to było silniejsze ode mnie.

Mamy Agatkę

Drugi etap porodu poszedł już dość sprawnie i szybko, a trwał całe 12 minut (jak później doczytałam w jakichś dokumentach). Czyli chwilka i już trzymałam mojego maluszka na sercu :) Nie wiem czy to za sprawą tego, że już wiedziałam, jak to jest mieć dziecko i jak bardzo można je kochać, czy po prostu cieszyłam się, że moje męki się skończyły, ale łzy popłynęły mi strumieniami. Oczywiście łzy szczęścia.
Niestety Kasi zabrakło 20 minut żeby do nas dojechać i Agatkę powitało po prostu szpitalne grono, czego mam nadzieję, nie będzie miała nam za złe. Na sali poporodowej zadzwoniłam więc najpierw do niej, żeby jechali prosto do nas do domu, a dopiero później do Marcina, żeby przekazać mu dobrą nowinę, bo on biedny nic nie wiedział, że akcja się rozpoczęła. Oczywiście głos mi się łamał, ale byłam taka szczęśliwa. Mieliśmy zdrową Córeczkę..




Z powrotem na górę

Agatka od razu załapała o co chodzi z piersią i przyssała się koncertowo. Przez pierwszą godzinę obwieszczałam piękną nowinę najbliższej rodzinie i patrzyłam jak słodko śpi na mojej piersi ale później zmęczenie dało o sobie znać. 32 godziny bez snu i po drodze urodzić jeszcze dziecko.. to było wyzwanie. Oko powlekło się więc i mnie. Obudziła mnie Pani Marysia, która chwilę wcześniej pomogła Agatce przyjść na świat i zabrała ją na badanie. Co prawda oficjalnego przekazania informacji nie było, ale słyszałam jak mówią do siebie "54 cm długa i 3850 ciężka". No urodziłam niezłego klocka- pomyślałam. Ani się obejrzałam i byłam już z nią z powrotem na górze, w pokoju obok którego leżałam rok wcześniej z Anią. Marcin akurat zdążył dojechać. Agatkę zabrali na szczepienie, a ja mogłam wylać wszystkie swoje żale w Marcinowy rękaw, a potem zostało już tylko cieszyć się z naszego wspólnego szczęścia :)





Wiem, poród boli- zawsze, ale wybierając ten szpital, po wcześniejszych doświadczeniach ani przez chwilę nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Najgorszy był brak informacji. Teraz oczywiście absolutnie nie chcę mieć więcej dzieci, ale wiadomo jak to jest.. Jeśli więc jednak jeszcze kiedyś zdecydujemy się na takie szaleństwo, to niestety rodzić na pewno nie będziemy już tam, tylko gdzieś gdzie dają znieczulenie :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz