wtorek, 17 stycznia 2017

Mila za milą

..czyli o wspólnie spędzonym szóstym miesiącu



Jak na okrągłą "rocznicę" przystało, post zrobił się meeega długi, dlatego też podzieliłam go na dwie części :) Trochę się rozpisałam, ale to chyba z dumy. W końcu nie codziennie moje dziecko kończy pół roku. To już całkiem poważny wiek.

Podróż do Lublina

Wesele, ach wesele! To ono skłoniło nas do takiej dalekiej podróży. Tak więc we czwartek zapakowaliśmy całą ferajnę i ruszyliśmy w drogę. Postanowiliśmy, że pojedziemy w trakcie nocnego snu Ani, także ona była już wykąpana i ubrana w pidżamę, przygotowana na to, żeby ją tylko przełożyć do łóżeczka już na miejscu. 
Podróż minęła nam bardzo spokojnie. Jak to powiedział Marcin- "dziewczyny" spały grzecznie na tylnym siedzeniu, a my mieliśmy chwilę dla siebie :) Zawsze jak jedziemy tak daleko, zastanawiam się, jak radzą sobie małżeństwa, które się nie lubią? Jak można wytrzymać w jednym tak małym pomieszczeniu, tyle godzin z osobą, z którą nie ma się wspólnych tematów..? Zawsze mi wtedy żal tych rodzin, które, np. dla "dobra dzieci" pozostały na co dzień z mamą i tatą, ale o tym innym razem.
Na miejsce dojechaliśmy około 2. Ustaliliśmy, że wejdziemy po cichutku tylko krótko się witając, ja zamknę się z Anią w osobnym pokoju i ją nakarmię na śpika, a Marcin w tym czasie przygotuje jej łóżko. Oczywiście z planu nici, bo Córa jak tylko usłyszała zamieszanie to oczy wielkości złotówek, babcia i dziadek w zachwyt no i impreza.. Z dziadkami posiedzieliśmy jeszcze chwilkę, ale zaraz trzeba było się kłaść, bo jutro piątek, czyli normalny dzień pracy. Kiedy już w domu zrobiło się cicho, spojrzałam na tą naszą Małą Królewnę i pomyślałam "no łanie, ciekawe do której teraz impreza?". A ona na to zamknęła oczy i obudziła się o 9 rano!! Chyba nic mnie w życiu bardziej nie zaskoczyło niż ta sytuacja :P 
Wypad jak to wypad :) najpierw było super fajnie, potem zaczęły się "dobre rady", ale mój mąż jest najbardziej asertywnym człowiekiem pod Słońcem i mogę czuć się przy nim bezpiecznie :D Nie ma u nas miejsca na historyjki typu "Synuś zawsze posłucha się Mamusi". To, że zawsze stoi za nami murem, cokolwiek by się nie działo, to chyba cecha, za którą najbardziej go kocham i zawsze mi to imponuje. Jestem szczęściarą. Nie chcę też powiedzieć, że mam niefajnych teściów, bo są naprawdę ok :) Ale wiadomo jak to jest..
Kiedy nadszedł dzień uroczystości, rodzice pojechali z nami na ślub. W kościele zajęliśmy miejsce z boczku, żeby zmieścić się z wózkiem i czekaliśmy na rozpoczęcie ceremonii. Dawno już nie widziałam czegoś tak pięknego. Panna Młoda była najśliczniejszą jaką do tej pory widziałam, Pan Młody- najszczęśliwszy. Kiedy zapadła cisza, a mi zakręciła się łezka w oku Ania puściła najgłośniejszego bąka w karierze.. a potem zrobiła mega śmierdzącą kupę. Dobrze, że w kościele było dużo ludzi to nie było tego aż tak słychać (mam nadzieję), a zaraz potem rozbiło się wino, więc zamaskowało nieprzyjemne zapachy :) 
Podczas gdy przed Młodą Parą ustawił się tłum gości, ja zdążyłam przebrać Obesrańca i nakarmić go w samochodzie :) Akurat wyrobiliśmy się, żeby jako ostatni złożyć życzenia. Potem Ania pojechała z dziadkami do domu a my "poszliśmy w balet"! Podobno była bardzo grzeczna :) Ja nie wiem czy w to wszystko wierzyć..


Zębiszcza


No i zaczęło się.. Pamiętam jak Mądrala ząbkował. Co prawda był już duży i nie były to pierwsze ząbki ale było to, hmm.. TRUDNE.  Najbardziej barwne wspomnienie to kiedy chodził za mną pół dnia niemalże wyjąc "Daj mi, daj mi", ja na to "Ale co mam ci dać?", chwila konsternacji, cisza, widać, że coś kmini, ale po kilku sekundach "Daj mi, musisz, daj mi.." i tak przez parę dni. Teraz się uśmiecham, kiedy to sobie przypomnę, ale pamiętam, że były to ciężkie dni. Ja wychodziłam po 8 godzinach, a rodzice zostawali.. 
Ania ogólnie jest bardzo pogodnym dzieckiem. Od pierwszych dni pięknie śpi. Oczywiście budzi się na mleko, ale zjada i zasypia ponownie- żadnych problemów. Do tej pory miała dwie gorsze noce (jedną przed chrzcinami, kiedy Marcina nie było, a ja padałam na twarz, zmęczona przygotowaniami).
Pewnej nocy (Ania zasnęła około 20, czyli tak jak zazwyczaj), obudziła się około 22, wstałam, dałam smoka, położyłam się. 22.30- powtórka z rozrywki, niestety tym razem smok się nie sprawdził. Głodna- pomyślałam, ale nie, jeść nie chciała. Za to rozdarła się na cały dom. Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy nam się nic takiego nie zdarzyło. Ponosiłam, potuliłam, zasnęła. Odkładam do łóżeczka- oczy jak 5zł i jojczenie, więc znów to samo. Jak się można domyślić, na rękach spała, w łóżeczku się budziła. Po którymś razie, kiedy już opadłam z sił, przytargałam sobie materac do niej do pokoju i położyłam obok siebie.. też nic. Przytulona śpi, jak tylko się odsuwam marudzi. Nie był to już płacz a takie zwyczajne MANDZENIE (czyt. i tak źle i tak niedobrze). Gdy już nawet noszenie nic nie pomagało próbowałam karmić, ale jeść też nie chciała. Wykończona, około 3 nad ranem, położyłam się po prostu obok niej, włączyłam pozytywkę i przysypiałam a ona marudziła. Przed 5 stwierdziłam, że ona nie śpi już ładnych parę godzin, a ja przy niej takiej marudzącej i wiercącej się i tak nie zasnę, więc położyłam ją do jej łóżeczka i sama zasnęłam na podłodze. Przed 6 obudził mnie Marcin, który akurat wychodził do pracy. Ku mojemu zdziwieniu- dziecko spało grzecznie jakby nigdy nic. Szczęśliwa zabrałam swoją poduszkę i położyłam się w końcu w swoim łóżku myśląc, że skoro zasnęło koło 5 to na pewno pośpi troszkę - nic bardziej mylnego. Gotowość do zabawy i dalszego marudzenia ogłosiła już o 7.15! Dzień do południa przebiegał podobnie jak w nocy, ale postanowiłam się po prostu nią nie przejmować. Skoro nie pomaga karmienie i przytulanie znaczy, że nie tego chce, czyli podstawowe potrzeby ma zaspokojone. Żadnej gorączki, czerwonego gardła, kataru.. Poprawiło się wieczorem, przed samym kąpaniem. Wtedy też coś mnie tknęło i przejechałam jej po dziąsłach blaszaną łyżeczką. JEST! Mamy sprawcę całego zamieszania i przyczynek zła wszelkiego. Prawa, dolna jedynka ! Rany jaka byłam dumna z mojej małej Córeczki. Od razu zapomniałam o tej nieprzespanej nocy i kiepskim dniu, a kiedy grzecznie zasnęła w swoim łóżeczku, ja już nie mogłam się doczekać następnego dnia.. nie wiem dlaczego :P  
Osz.. ale się rozpisałam.


Choróbsko w domu

Oj mateczko, to było straszne. Marcin przytargał gdzieś z zewnątrz. Najpierw katar, potem kaszel, nieduża gorączka. Dwie polopiryny i mąż jak nowy, tylko oczywiście troszkę katar został. Dzień, może dwa i po kłopocie. Niestety ja, następnego dnia po "ozdrowieniu" Marcina, obudziłam się chora na maksa. No czegoś takiego to już dawno nie przeżyłam. Zaczęło się niewinnie, bo od bolącego gardła. Poczytałam Internety, wzięła jakąś pastylkę i przeszło. Niestety z nosa płynęła Niagara.. Sama woda, ale kapała w ślad za mną na podłogę. Jakoś dotrwałam do powrotu Marcina z pracy. Niestety był to czwartek.. Razem jakoś daliśmy radę do tej 20 i Anna poszła spać. Mnie, kiedy się położyłam, bolało dosłownie wszystko. Znów szybka lektura Internetów i Ibuprom, bo chociaż przeciwzapalny i myśl- oby przetrwać do rana. O świcie było jeszcze gorzej. Najgorsze było to, że bardzo się bałam, że zarażę Anię, a wtedy to już będzie niezły armagedon. Ostatecznie leżałam wyczerpana i ledwo żywa na jednym końcu łóżka, a ona na drugim i tak sobie egzystowałyśmy do powrotu taty. Na szczęście moja córcia jakby wiedziała, że mama choruje i była grzeczna jak aniołek. Marcin przejął Anię a ja dziękowałam Bogu za to, że jest weekend. Nasz kontakt ograniczyłam do absolutnego minimum. Tak naprawdę tylko ją karmiłam i to w maseczce. Taka sytuacja, w której nie mogłam się ruszyć z bólu, trwała do późnego wieczora w niedzielę. Żadne leki już nie działały, nic nie działało, a ja serio myślałam, że pora się zwijać z tego świata. 
Na szczęście w poniedziałek było już lepiej i sytuacja poprawiała się z godziny na godzinę. O rany jaka byłam szczęśliwa, ale najbardziej nie mogłam się doczekać aż przytulę Anię. Tak bardzo się za nią stęskniłam przez te kilka dni. Chciałam ją wyściskać, wycałować i zrobić pierdziocha na brzuchu :D Nie wiem jak to się stało ale ona nie zachorowała. To chyba jakiś cud. Wiem, że moje mleko ma z tym coś wspólnego, ale nie przypuszczałam, że może mieć aż takie właściwości.



Zapraszam Was serdecznie do lektury drugiej części, tego jakże długiego posta :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz